Dzis mielismy urozmaicony poranek. Okolo 8 rano uslyszalam wsciekle syczenie i zawodzenie Chillego, zerwalam sie wiec, bo slyszalam to dotychczas raz w jego zyciu... lece do okna, bo widze, ze sie tam cos miota, odsuwam zaslone i w ulamku sekundy widze Chilli wiszacego glowa w dol z grzejnika, czepiajacego sie rozpaczliwie zaslony... zahaczyl sie pazurem tylnej lapy w siateczce metalowej na grzejniku... Niestety, oglupiona przerazeniem podeszlam blizej, zeby mu pomoc i w tym momencie szamoczacy sie wsciekly wampir wpil mi sie w kostke. Kurcze - pewnie ze strachu i bolu nie wiedzial co robic. Ja zaczelam sie wydzierac co sciagnelo mi na pomoc TZ, a w tym czasie Chilli wpijal sie jak tylko mogl gleboko w maja kostke

Normalnie sie wgryzal - cholernik. Usilowalam go oderwac, ale nie dalo sie... dopiero kiedy TZ dolecial podnieslismy go jakos, wyciagnal pazur z grzejnika i zwial. Ja za to zostalam w kaluzy krwi
Chilli jeszcze 10 minut lazil po domu zjezony, warczal na Toffi, ktory nie wiedzial co sie dzieje. Teraz juz OK - obejrzalam lape i nic nie ma. Bawil sie juz z malym i biegal.
Ja za to mam cztery sliczne i glebokie rany wokol kostki, boli jak cholera, spuchlo i pulsuje - nie moge chodzic, tylko kustykam... nie chce w dodatku zasklepic sie. Rece tez pozarte, kiedy usilowalam wampira odczepic. Nie widzialam go jeszcze w stanie takiej furii...
