W opowieści Pani Profesor największe wrażenie, w sensie negatywnym oczywiście, zrobiło na mnie słowo "usunął", wyobraźnia zaczęła mi pracować. Kiedy TŻ wrócił z pracy, pojechaliśmy we wskazane miejsce i odnaleźliśmy tę kwiaciarnię. Na moje pytanie o kotka, pracownica kwiaciarni machnęła ręką w stronę pobliskiego parkingu strzeżonego i powiedziała, że gdzieś tam kotek sobie poszedł. Poszłam więc i ja w tamtym kierunku i wlaściwie od razu zorientowałam się gdzie jest mały.
Jak on wrzeszczał...
Szybko stało się jasne, że we dwóch nie damy rady złapać małego kociaka przemykającego pod dziesiątkami zaparkowanych samochodów z prędkością błyskawicy. W dodatku robiło się coraz ciemniej.
I wtedy nadjechały posiłki w postaci mircei, jej TŻ - ta, który w całym zdarzeniu miał odegrać wkrótce rolę kluczową, i Blond Tornado.
Po kilkunastu minutach ganiania kociaka po parkingu, po osiedlu i znów po parkingu i znów po osiedlu... kociak zwiał nam na niewielki skwer za sklepem. Cały czas wiedzieliśmy gdzie on jest - ponieważ wrzeszczał. A kiedy on milkł, my pięknie miauczeliśmy, a mały się niezawodnie zgłaszał na te nasze żalosne wezwania.
W którymś momencie stało się jasne, że miauczenie kociaka dobiega wyłącznie z jednego miejsca, że mały się nie przemieszcza. Dzięki miłemu panu z psem, który od pewnego momentu nam towarzyszył, kotek został po dłuższej chwili zlokalizowany.
Otóż siedział na rozwidleniu gałęzi wielkiego drzewa - jakieś 4 do 5 metrów nad naszymi głowami i wrzeszczał dalej, niczym jakiś opętany wieczorny ptaszek.
Wtedy ja zwątpiłam w sens całego przedsięwzięcia i objawiłam te swoje czarne myśli reszcie ekipy. W pozostałych jej członkach morale jednak nie spadło

.