Lusia, bo tak dostała na imię, mama walecznych serc, jest piekną, buraską z białymi skarpetkami i kryzą. Ale ten bury to taki mieniący się złotem a oczy zielonkawe. Jednym słowem cudeńko
Lusia boi sie ludzi i jak tylko nas usłyszała,że podchodzimy do stodoły gdzie ukryła kocięta, czmychneła i jeszcze pogonił ją pies tych ludzi, bo oczywiście musial z nami iść
Po zabraniu walecznych serc wystawiłam klatke-łapke i pełna nadziei pojechałam do weta.
wet totalnie mnie zdruzgotał, że małe pewnie nie będą jadły, że teraz mama sie nie złapie, bo jak nie znajdzie maluszków to odejdzie i za tydzień znowu będzie miała rójkę.
I już sie tak nie cieszyłam z maluszków, są rozkoszne, ale najważniejsza jest mama.....
w nocy śniło się mi, że Lusia, wtedy jeszcze nie zwana Lusią, urodziła identyczne 4 maluszki pod krzakiem i one wszytskie umarły z glodu. I że tak rodziła i rodziła.
Na szczęście kotka była mądra i się złapała.
Miała jechać od razu na sterylkę, ale postanowilismy sprawdzić czy rzeczywiście jest taka dzika i czy przypadkiem nie pokarmi jeszcze maluszków.
i przyjęła maluszki bez problemu, maluchy szczęśliwe a ja razem z nimi, że nie musze wstawać w nocy ich karmić
a Lusia, jak siedziała w klatce to dała się mi głaskać. Niestety nawiała i siedzi pod łóżkiem. Próbuje ją znowu zwabić do klatki, niech się słonko miodowe oswaja

bo eksertem nie jestem, ale ona nie jest dzikusem co całe życie mieszkał na "wolności".