» Pon mar 06, 2006 0:02
Dobrnęliśmy do najbardziej krytycznego momentu naszego przedsięwzięcia.
Stoimy przed budynkim lotniska, patrzę na tkwiący w klatce, bezradny, niczego nie świadomy różowy nosek.
A jeśli wszystko na nic?
Jeśli wyrzucą nas z lotniska, znacząco stukając się w czoło?
Krzyś pozostaje optymistą – w razie czego ruszamy lądem do Izraela, przez jedną z najbardziej zmilitaryzowanych granic świata. Wchodzimy do budynku. Każą nam prześwietlić wszystkie bagaże w pięciu bramkach po kolei.
Klatkę z Herhorem z determinacją niosę przed sobą. Kiedy egipscy strażnicy wskazują na nią i mówią, żebym ją też prześwietliła, za każdym razem stanowczo odmawiam, tłumacząc z obezwładniającą szczerością, że w klatce siedzi kot.
- Gatta? Z wyraźnym niedowierzaniem pytają kolejni celnicy i zaglądają do klatki. Gatta! – mówię z dumą i pewnym krokiem idę dalej.
Wreszcie odprawa paszportowa. Wszystko idzie gładko i kiedy oficer mówi: come on, mister”, zwracając się do Asi, ona podnosi klatkę, wskazując na jeszcze jeden drobny szczegół.
Oficer nie wierzy własnym oczom. Woła kolegów i po chwili stoimy pośrodku dużego zbiegowiska: „Gatta?!”, „Gatta, Gatta!”
Niestety, jeden w galabiji, ale za to z kałasznikowem mówi, że kot, owszem, papiery ma w porządku, ale teraz on weźmie go i pójdzie do samolotu, żeby wsadzić klatkę do luku bagażowego.
Zdecydowany skorumpować egipskiego oficera zaciskam dłoń w kieszeni na resztce naszych funduszy, ale na szczęście coś odwraca jego uwagę.
Ruszamy biegiem i giniemy w tłumie.
Niestety, nasz prześladowca stoi przy jedynym wyjściu na płytę lotniska.
Czekamy do ostatniej chwili, ale on wciąż tam tkwi.
Nie mamy wyjścia, jest ostatnie wezwanie na nasz lot, podchodzimy do bramki i... jesteśmy uratowani! Ostatnia kobieta, która, tuż przed nami podaje dokumenty Arabowi, nie ma w paszporcie zgody męża na podróż i – już wspinamy się po schodkach do samolotu.
Teraz okazuje się, że polska dyplomacja ma rzeczywiście długie ręce.
Na widok Asi z podejrzanie wypchaną torbą przełożona stewardessa wykrzykuje: „Ach! To państwo z tym kotkiem!”
Dostajemy trzy miejsca, po jednym dla każdego z nas, my jeszcze drinki (zasłużone!), a Herhor mleczko.
Na lotnisku czekają obie nasze mamy. Z wyraźnym rozczuleniem pokazują sobie wystający z czeluści torby różowy nosek. W Warszawie rzeczywiście minus 10. W panice (kot jest w końcu subtropikalny) biegniemy do samochodu i, chociaż wydaje się to niemożliwe, mamy już pewność: udało się!!!
"We śnie nie śpiesz się, masz czas
Snom daj płynąć, a nie płonąć
Śnij, jak śni się tylko raz
Swą maleńką nieskończoność"