Ola mieszka z nami od 14 lat. Przez ten czas wiele kotów przewinęło się przez mój dom, wiele tymczasowo, zanim nie znalazłam im nowych domków. Ola nigdy nie miała problemu z zaakceptowaniem nowych lokatorów, po kilku dniach nieufnego obserwowania zawsze udawało jej się pogodzić z faktem dokonanym

i szybko zaprzyjaźniała się z innymi kotami, nieważne, czy był to wyrośnięty kocur, który postanowił przez jakiś czas korzystać z naszej stołówki, czy młodziutka ciężarna kotka. Problem był tylko, gdy w domu pojawiał się szczeniak

ale to inna historia.
Dwa i pół roku temu właśnie jedna z przybłęd, która do nas przychodziła, postanowiła również urodzić w naszej szafie... niestety gdy kociaki miały jakieś 3 dni, kotka już nie wróciła do małych (pewnie przejechał ją samochód...). Z piątki rodzeństwa został z nami do dziś jeden diabeł - mój wypieszczony, wychuchany Behemot, któremu również matkowała Ola. Behemotek niestety chyba jednak został potraktowany przez nas, domowników jako jedynak-oczko w głowie i tak go rozpieściliśmy, że martwiłam się bardzo czy kiedyś będę mogła mieć jeszcze jakiegoś kota, bo nie akceptował żadnego kota z sąsiedztwa. Załamałam się, kiedy przybłąkała się do nas kolejna kicia - tych parę dni, kiedy u nas mieszkała zanim znalazłam jej nowego opiekuna, to były nieustające fochy Behemota. Z leniwego przesypiającego całe dnie kota zrobił się agresywny, nie tylko wobec niej, ale i domowników, przychodził tylko na żarcie, a tak całymi dniami go nie było. Załamałam się dlatego, że miesiąc później miałam odbierać moją wymarzoną syberyjkę...
Kiedy w sierpniu przywiozłam Jazzhirę, przez pierwsze 2 czy 3 dni zwyczajnie przed kocurem ją ukrywałam. Mała i tak była jeszcze wystraszona, choć strasznie ciekawska i nie chciałam jej dodatkowo stresować. Ola oczywiście przyjęła ją bez problemu, chociaż i bez większego entuzjazmu (zresztą jest już staruszką). Kiedy w końcu postanowiłam przedstawić Jazzhirę mojemu Behemotowi, przypłaciłam to podrapaną ręką, plecami i stanem niemalże przedzawałowym. Kocur powąchawszy małą prychnął i uciekł mi przez plecy w dzikim pędzie... cały wieczór wszyscy go szukali, ale skubaniec postanowił nie wychodzić z kryjówki. Obraził się na wszystkich śmiertelnie i nie dawał nawet pogłaskać. Przez kolejne półtora miesiąca spotkania obu kotów to był głośny syk Behemota i nierozumne spojrzenie Jazzhiry, z tą tylko różnicą, że Behemot przestał się chować, a to raczej mała zaczęła przed nim uciekać, bo próbował ją lać. Ja starałam się jakoś je do siebie przyzwyczaić, karmiąc je razem (tragedia i nieporozumienie

) i wymuszając wspólne zabawy (jeszcze większa porażka). Na szczęście wygrała chyba przekora Jazzhiry i typowa dla kociaka chęć zabawy... jak tylko Behemot przestał ją prać po pysku gdy próbowała obok niego przejść, ta zaczęła go nieustannie zaczepiać, przez co nieraz oberwała, ale lekko. Co więcej! Mój spaślaczkowaty kastrat-kanapowiec odzyskał młodość i dziś sam zachęca kotkę do zabawy. Wprawdzie nie daje sobie wejść na głowę, bo mała potrafi być upierdliwa i chce się bawić kiedy ten akurat chciałby spać albo zjeść... Ale kocur traktuje ją już chyba jak młodszą siostrę, pokazuje, gdzie jest czyje miejsce w domu (nie odstąpił jej ulubionego fotela, choć próbowała go zdobyć sabotażem); jeszcze nie widziałam ich śpiących razem, choć sypiają już coraz bliżej siebie na jednej kanapie. A kiedy widzę, jak się wzajemnie myją, rozpływam się
