Na razie nie mogę Wam wysłać zdjęcia. Bo niestety musiałam stanąć twarzą w twarz z konstatacją, że zapuściłam kota. Te jego kołtuny, mimo prób wyczesywania (kończących się piekłem, ranami szarpanymi, ciętymi, kłutymi i gryzionymi, bo Marlon za czesaniem nie przepada, nawet jeśli okrywę włosową ma w porządku) narosły. No i uznałam, że po prostu trzeba. Ogolić kota jak zagubionego persa, jak kiedyś Hokko Egwusi. Umówiłam Marlonka do jedynego weta, który ma do Marlona świętą cierpliwość, a Marlon zasadniczo mu się odwzajemnia. Taki fajny gość, którego ręce składają się z samych blizn świeżych i zastarzałych, bo chyba mu wszystkie ciężkie przypadki podrzucają. A on zawsze łagodnie, z miłością do furiatów i powiedział mi: no przecież sam sobie taki zawód wybrałem, to czemu się mam na kota denerwować?
Pan wet popatrzył ze współczuciem, wyjął najcichszą (choć małą) maszynkę i jął kołtuny poskramiać. My zjęliśmy się poskramianiem Marlona, który zwyczajowo dał takiego czadu, że przyszedł w sukurs jeszcze jeden wet. - Pan jeszcze z Marlonkiem przyjemności nie miał? - No nie, przyznał wet z mieszanką skruchy i ulgi.
No i teraz mam w domu pół "maine'a", pół sfinksa. Zyskał też ksywkę "Łysy"

(choć bardziej jest "Plackowaty").
Ze stresu się biedak w drodze powrotnej porzygał, ale urazy nie chowa. Dostał dodatkową kaczkę na otarcie smarków i bezczelnie się mi całymi nocami na poduszce rozwala, a ja śpię, jak na tych satyrycznych rysunkach. Dostał na skórę i sierść witaminy i we wtorek idziemy go badać kompleksowo. Się zastanawiam, czy - skoro brzuszek i tak ma goły - nie zrobić mu USG
