Nie wiem jakim sposobem do tej pory nic sobie (ODPUKAĆ!) nie złamałam. Ani nie wywichnęłam endoprotezy. Po operacji, kiedy jeszcze chodziłam o kuli, poszłam szukać na działce Echo (bo Siwy nigdzie go nie znalazł...). Siedziało bydlę pod wielkim krzakiem jaśminu u sąsiada. Wydłubałam go jakimś sposobem, wzięłam jak lalkę pod pachę i szłam przez zarośniętą działkę sąsiada. W chaszczach leżał niewidoczny pień, o który zaczepiłam i poleciałam razem z kotem w pokrzywy. Noga cała, kota nie wypuściłam. Potem na plenerze w Stóżach szłam po schodach, zaczepiłam sandałem o występ stopnia i zleciałam z pierwszego pięta na półpiętro cały czas tylko myśląc "prawa noga w górze, prawa noga w górze". Skończyło się śladami jak po przemocy domowej. I tyle. Złego diabli nie wezmą.
Nadrabia za mnie młodsza córka. Złamała kostkę w śródstopiu wychodząc z autokaru, bo wpadła do obniżonego odpływu na ulicy. Jadąc do Poznania, na jakiś wielki zlot skautingu, gdzie miała grać na skrzypcach, biegnąc do domu po zapomniane skrzypce upadła i się poobijała, i dopiero w autobusie okazało się, że złamała rękę i pierwszą noc spędziła w szpitalu w Poznaniu. Stojąc na bramce jako bramkarz dostała piłką i złamała kciuk. Siedziała na SORze z drugim dzieckiem, które też stało na bramce i złamało rękę. Lekarz pomylił dzieci i kazał jej zagipsować całą rękę - bez tego kciuka. Że był złamany, okazało się, jak odbierałam po tygodniu zdjęcia, bo lekarz końcu stwierdził, że tylko obity i nie trzeba nic robić...
Gustowny bucik, w sam raz na lato
