Teraz będę odpisywać w kolejności od najstarszych, które mi się rzuciły w oczy (chyba że się karty pomieszały i zrobił się misz-masz).
avinnion pisze: za mną nie stoi ani renoma, ani znajomości, ani doświadczenie, ani żadna fundacja i nie chce potem mieć kłótni, czy innej awantury, że czyjemuś kotu chce jajca uciąć i go okaleczyć.
Jak najbardziej rozumiem. Dlatego klatkę ustawiam tak, żeby jej nie było widać. Albo po ciemku i przykrytą kamuflującą tkaniną (na śniegu białą, w ciemną letnią noc ciemnozieloną). Okazjonalnie zasłaniam zerwanymi roślinami i gałązkami.
Co nie zmienia faktu, że jak kota złapię, to zawożę na zabieg i nie bardzo się przejmuję tym, czy jest czyjś. Olbrzymia większość ludzi nie przygląda się swoim kocurom dostatecznie, żeby wypatrzeć brak jąder (że o dotykaniu ich pod ogonem nie wspomnę). Poza tym w okresie godów jądra często są bardziej napęczniałe niż zimą (niekiedy różnica jest naprawdę duża), więc jeśli ktoś swojemu kotu za często pod ogon nie zagląda, to i luźną mosznę potrafi pomylić.
avinnion pisze:Przy okazji mam pytanie czy mycie klatki, kuwety, transportera i akcesoriów wystarcza?
Oprócz nielicznych wyjątków klatkę i transporter prawie zawsze po kocie odkażam Virkonem S. Spryskam i zostawiam na godzinę, potem obficie spłukuję. Przy takim zastosowaniu powinien nawet wirusa panleukopenii załatwić (niewiele środków tego bardzo trwałego wirusa eliminuje), a wirusy FIV i FeLV tym bardziej. Jeśli nie testujesz kotów przy okazji zabiegów, to nawet nie wiesz, które są dodatnie, a ponieważ koty w klatkach potrafią się poranić, to klatka (i transporter) stanowią dodatkowe źródło zarażenia. O ile kot być może unikałby kontaktu z jakimś osobnikiem dodatnim, o tyle w klatce jest zmuszony do obcowania z zarazkami. Proponowałabym odkażać.
maczkowa pisze: to nie tak przecież, że pani teraz nagle zacznie wydzwaniać po takim telefonie jakby jej ktoś Ebolę zgłosił. Jak Ty zostawisz sprawę, z wetką wyjaśnisz, to o ile nie trafiłaś na jakiegoś totalnego nadgorliwca w Sanepidzie - sprawa sama się rozwiąze.
A nawet nadgorliwiec, jak będzie wiedział, że chodzi o weta, który pojęcie ma ( a raczej powinien ) a nie malutkie anonimowe dziecko, to nie bedzie szalał, tylko zostawi potencjalnej ofierze
Od około dwóch lat Sanepid bardzo pilnuje spraw wścieklizny. Coś takiego przeszłoby około cztery lata temu, ale teraz nie. Jedynie szybkość działania pozostawia wiele do życzenia, ale samych zgłoszeń raczej nie zagubią i nie zapomną.
maczkowa pisze: wścieklizna przenosi się drogą kropelkową, przez ślinę i tkanki nerwowe, które tu w ogóle nie wchodzą w grę.
Zacytuję za pewną weterynarz, która również artykuł (a może w liczbie mnogiej?) naukowy popełniła, a więc nie jest "jakimś tam wetem" i źródłami posługiwać się umie. Gdy mówiła o drogach zarażenia się psów wścieklizną:
"Droga zakażenia: rany (pogryzienia, zadrapania), inhalacyjna (tkanka płucna), przeznosowa (przez zwój n. trójdzielnego), pokarmowa (bł. śluzowa j. ustnej, p. pokramowego)."
Innymi słowy pies może się zarazić nie tylko jak zostanie pogryziony przez inne wściekłe zwierzę. Oczywiście pies może zjeść truchło zarażonego zwierzęcia, może je powąchać, a w przypadku kota z wątku tego nie było, ale czy jest ktoś w stanie zagwarantować, że na skalpelu nie było tkanki nerwowej? Że tak puszczę wodze fantazji: weterynarz się zacięła (do tego momentu nie była zagrożona, bo z krwią się wirus nie przedostanie), po czym zdjęła rękawiczkę i odruchowo zaczęła wysysać krew z rany. I wtedy ją olśniło, że wirus może się przedostać przez błonę śluzową jamy ustnej.
Tak, to jej błąd (jeden i drugi). Natomiast sama późniejsza panika niekoniecznie była na wyrost - tylko do tego zmierzam.
A co do jej niechęci do szczepienia się. Mam znajomą, która ma tężyczkę i po szczepieniu przeciwko właśnie wściekliźnie dostała ataku. Zagrożenie życia, pogotowie, ratunek w szpitalu, a następnie dostała zespołu Guillaina-Barrego. Po innych szczepieniach nie miała takich atrakcji. Może ta weterynarz boi się z jakiejś przyczyny podobnego ryzyka.
Doris2 pisze:Ja rozmawiałam z weterynarzami o sterylizacji w ten piątek, to mi powiedzieli że oni i tak przed zabiegiem zalecają podawanie przez 4 tygodnie proverę tj. jedną tabletkę 5mg na tydzień, właśnie z tych powodów co tu ktoś pisał odnośnie zwiększonego ryzyka operacji w czasie rui.
Tylko należy podkreślić, że takie zalecenie ma jakikolwiek sens tylko i wyłącznie w przypadku kotki niewychodzącej z domu, którą stale się obserwuje i ma się pewność, że parę minut po podaniu nie poszła gdzieś na bok i nie zwróciła tabletki. Natomiast w przypadku kotek wolo żyjących jest to trochę chybione. Wystarczy jedna pominięta dawka (na przykład właśnie zwrócona), żeby zaczęła się ruja a kotka zaszła w ciążę. Z kolei Provera podawana w czasie ciąży może uszkodzić płody.
Blue pisze: Owszem, sedalin pozwala spacyfikować zwierzę zwykle szybko
O ile pamiętam moja wcześniejsza wet podawała Sedalin dzikawemu kocurowi, którego ode mnie przyjęła na kastrację i ewentualne usunięcie gałki ocznej. Kot jakiś czas przebywał w kennelu i jak któregoś dnia postanowiła zabrać się za zabieg, to mu podała Sedalin. Nie podziałał. Zgodnie z tym, co mówiła, nie było w tym nic szokującego, bo to żel dla psów i koty niekoniecznie na niego reagują.
avinnion pisze:Na moje pytanie dlaczego (...) mnie się każe takiego kora łapać i do niego przywozić(...)
Wrócę jeszcze do tego.
Kot jest niczyj i powinna się nim zajmować gmina. Ale w naszym kulejącym państwie to obywatele przywożą koty na kastracje. Ponieważ zaś ciachałaś kota za swoje pieniądze a nie na koszt gminy, to Ty za kota odpowiadasz - jesteś jego opiekunką. Jeśli nie wyrazisz zgody na regularne łapanie i przywożenie (np. bo się nie da), to zawsze istnieje jeszcze jedna opcja - poddać kota eutanazji i od razu zbadać mu mózg.
Nie, nie polecam tego wyjścia. Próbuję tylko nakreślić, czemu obowiązek spoczywa na Tobie jako opiekunce.