Najpierw się uspokoił i znormalniał, a potem...
Dość specyficznego prezentu na święta zażądał
Zaczęło się o piątej rano. TŻ wstał i wymiot pościerał, ale już o szóstej przejęłam pałeczkę, eeeee... znaczy ściereczkę.
Do 9.20 zdążył jeszcze rzygnąć 4 razy. Za każdym razem wodą zabarwioną na żółto. Potem musiałam lecieć na półtorej godziny, a po powrocie zastałam jedną kałużę na podłodze i.... żółtą wodę w miseczce do picia
Potem nic się nie działo, bo kiciuś chyba już nie miał czym. Leżało biedne rudziejstwo pod stołem i mówiło całym sobą: a dajcież wy mi święty spokój.
Aramis na wszelki wypadek ewakuował się do łazienki. Ja poczekałam na TŻta, wpakowaliśmy kudłaty bezwład do transportera i powędrowaliśmy do weta. Wizyta była co prawda umówiona, bo Marlon miał przyjąć Zylexis, zamiast tego przyjął dożylną kroplówkę, leki przeciwzapalne i przeciwwymiotne, dostał kolejny pakiecik badań krwi i w gratisie usg, czy czegoś się nie połknęło, czego nie trzeba (akurat po Marlonie się takich głupot nie spodziewam, to Aramisowi ciągle coś z paszczy wyciągam).
W jelitach cały czas stan zapalny, a żołądek jakiś tam. Nie zapamiętałam słowa, coś na a, atoniczny chyba. Może od wymiotów, może od tego, że zasmarkaniec ma problemy oddechowe.
Odebraliśmy kota tuż przed zamknięciem przychodni, w stanie na tyle lepszym, żeby zdołał pani doktor napyskować i łapą pokazać jej, co sądzi o kuracji. Dobrze, bo jak bo wstępnych badaniach pakowaliśmy go do transportera, to nawet nie zamierzał tam wchodzić, leżał na stole i mówił, że nie wstanie. Sądząc zresztą z odgłosów, jakie dochodziły ze "szpitalika", nie był tego dnia najgorszym pacjentem. Był jeszcze Rysio

Wieczorem mamy powtórkę z weta i zobaczymy co dalej. Chwilowo forma nie najgorsza.
Ech...

Jakby mało się przed świętami działo...