Jasne jasne. Bardzo się cieszę, że Ryżej Doopie zrobiło się lepiej. Tylko - pytam ja Was, wcale nie retorycznie - dlaczego Ryża Doopa daje popalić mnie?
Noc ciemna i zła, wlokę się do kuchni po wodę i ketonal, z bólu głowy odbijam się od ściany do ściany, Marloneta patataj patataj do miski, raczy biesiadować, ale Jaśnie Oświecony Pan Hrabia nie lubi żreć sam, więc chrumkaniem daje znać, że powinnam usiąść po turecku i czekać, aż skończy. A skoro nie i sługa nieuniżony chce do łóżka wrócić, kotu włącza się tryb psa pasterskiego i całą drogę do Szumnie Zwanej Sypialni podskakuje i podgryza mi łydki, jak - za przeproszeniem - owcy w kierdlu. Wskakuję chyżo wyrka, chowam się desperacko pod kołdrą, Pan Kot jeszcze sobie łapkami moją rękę przyciąga i w nią też zębiska wpija. To już ostatnie słowo do draki, ale zamierzam być koncyliarna, mistrzyni ZEN, spokojna jak morze w czasie wielkiej flauty. Na wszelki wypadek wtulam twarz w poduszkę, bo wiadomo, czy Podłe Zwierzę nie postanowi zatopić kłów w moim nosie?

Marlonek kręci się po łóżku, widać że po co przyszedł - zapomniał. Nie zapomniał z premedytacją nadepnąć mi na głowę i przejść po rękach i teraz zawieszony w czasoprzestrzeni rozumu szuka. Wraca na swoją stronę i narzeka. Marudzi. Gada. Jest 3.40 do jasnej cholery, a kotu się na filipikę zbiera. Mówię mu dobitnie, co sądzę i usiłuję spać, ale... co oko otwieram, widzę jak nade mną siedzi i złym okiem spoziera, aż wzbiera we mnie niepokój.
Jeszcze jeden taki występ, a zamknę drzwi
