» Nie sie 21, 2022 19:23
Re: Nigdy więcej kota! A jeśli już, to na pewno nie rudy...
W skali od „jeden” do „dziesięć” satysfakcja Marlona sięgała maksymalnie „dwóch” (a i to było wyłączną zasługą pozytywnego, zrównoważonego oglądu świata, z którego przecież słynął).
Najpierw ten koszmarny pomysł Dwunogich, by wpakować go w klatkę i wywieźć z miejsca, do którego nie dość, że przywykł, to jeszcze zaczął w nim osiągać niespotykanie wysoką pozycję społeczną! Na usługi miał rzeszę wykwalifikowanych, znających swój fach podwładnych. Byli ci, co głaskali, z wyczuciem i atencją, jakby pieścili złote jajko Faberge. Dopieszczali słowem - wszak „Mali Tiger” lub „Velika Macka” były ze wszech miar nobilitujące. Dbali o koci fitness, specjalnie dla Jego przyjemności puszczając wodę z węża pod krzaki. Ach, ileż to było zabawy, a podwładni wykonywali swoje zadania bez cienia znużenia, czy nie daj bogini Bastet, wypalenia zawodowego, o którym zawodzi cyklicznie Duża. Lokalne koty czmychały w zabawnych lansadach, wystarczyło, że niczym Lew Aslan albo inny Mufasa podniósł się i zaprezentował lśniący majestat Króla Słońce. No i ta dieta. I ta wielka micha z wodą, która była kompletnie niesmaczna, ale pływało w niej coś intrygującego.
Tak. Marlon widział tam świat w superlatywach. Był jak nieumiarkowany optymista, taki co na cmentarzu widzi same plusy. Pogoda dostosowana do kociego rytmu - przyjemne, wietrzne poranki, skwar, który wychodził akurat w porze kociej drzemki (ale od czego to fajne mruczące urządzenie nad drzwiami, z którego dobywał się przyjemny chłód?), a kończył się, gdy kot był już wyspany i chętny do krotochwili. Aż tu nagle - klatka. I żeby chociaż po siusiu. Marlon dwa razy powiedział, że musi za potrzebą i wolałby raczej wyjść, ale Ludziom coś na umysł siadło. Zaćwierkali, że „tak tak, Marli, my też nie chcemy wracać”. Marlon fuknął ze złości i jako empiryk-pragmatyk pokazał, o co naprawdę chodziło (no, między innymi o to). Dobrze, ze choć tyle rozumu mają, że na podróż podkład wymienny dali i mokro nie było, a potem go wymienili na suchy. Gdyby tylko mieli też tyle pomyślunku, żeby mapy posprawdzać i nie dać się prowadzić Głosowi. Bo w aucie była Syrena. Ta sama, co Odyseuszowi zafundowała dwudziestoletni powrót do domu. Dobrze że Duża ma w sobie coś z kociego zmysłu orientacji (niedużo, ale zawsze) i nagle wrzasnęła, o rany, przecież to Orawa. Marlon nie wiedział, co to ta Orawa, ale Dwunóg znał szyfr, odpowiedział: psiakość, przez Chyżne pojedziemy. Syrena też szyfrem mówiła i potem mięciutko kusiła: kieruj się Preszów. A Ludzie ryknęli: gdzie? Na Spisz?
Marlon spać przecież nie mógł, bo było mu niewygodnie i sarknął gniewnie: „Śpisz, śpisz, a wy byście w takich warunkach spali?”.
Ta podróż naprawdę nie miała końca, na szczęście, kiedy się wreszcie zatrzymali, to było to miejsce, które Marlon zna. I lubi. Bo jak tam wśród zieleni chodzi, to nikt nie każe ubierać mu te idiotyczne szelki, ani nie szpieguje w krzakach. No i dają po kryjomu coś, co nazywają szynka. A ta szynka, to naprawdę - Aaach!
No ale z tymi Ludziami, to chwili spokoju nie ma. Owszem, kot nudzić się nie lubi, ale za dużo rozrywki to też przesada. Marlon runął pod paprocie i zastygł w bezruchu. Chyba się udało, bo wyjechali bez niego. Na wszelki wypadek Marlon posiedział w ukryciu 3 godziny, a potem okazało się, że Młody też jest sprytny, gdzie się ukrył nie wiadomo, ale też nie udało mu się zostać.
Potem Duży wrócił, Duża ciągle gdzieś znika, bo ona jest trochę Kotem i wiecznie ją nosi.
I był cudowny tydzień.
A potem Marlon nie zachował rewolucyjnej czynności. Złapali go i znów wylądował w transporterze. I znów gdzieś jechali. Znów w miejsce znane.
Ale to miejsce… Pachniało inaczej… Czymś trochę znajomym, ale też… potwornie, przerażająco obcym…