Pada.
badania Sorrunia nie są złe. Choć tarczyca nie odpuszcza mimo leków. Wysłałam do onkologa. Zobaczymy co wymodzi. Zaczynam myśleć, że może jakiś osobniczy błąd w kocie jest. Że to wcale nie tarczyca. Wiem, że trudno wetce będzie uwierzyć, ze kot dostaje leki jak należy.Ale dostaje. Bardzo tego pilnuję. Poza tym Sorruś to radosny i papuśny kocio. Je sporo ale nie obżera się nadmiarowo.napisałam swoje przemyślenia. Może trzeba szarpnąć się na USG u Marcińskiego.
Babcia Kasia jakby lepiej. Jednak coś jej dolegało i dolega. Jeszcze nie je jak należy. Ale wylazła z dziury. I spiernicza na mój widok wzorowo.

Babunia , mimo kilkunastu lat przeżytych na wolności, pięknie odnajduje się w domu. Nie wiem czy wychodzi na mieszkanie jak nas nie ma. Czy jest ciemno i spokojnie. Ale na kuwety w przedpokoju wkicuje czekając na wieczorną michę. Niestety, jutro kolejna łapanka lekowa. Trudno.
Padało dziś od rana. Wyszłam do kotów w kropiącym deszczu. Bunia zwiała spod podłogi. A Igusia biegłą "od cmentarza". To droga tam prowadząca. Chodnikiem sobie maszerowała. Nie wiem gdzie nocowała ale nie były to korty. Stefuś, mając michę czystej wody, żłopał z brudnej i gliniastej kałuży. Tylko mu wpierdol*ć. To ja wiadra napompowane cieczą noszę. Ciągnę je po okolicy. Myję michy, zmieniam...a on chla gliniankę
Przy karmniku młoda wiewióra z suchym kęsem bułki podrałowała ku górze na mój widok. Szłam nałożyć orzechów. Usadzona na gałęzi, przegryzając sucharka gapiła się na mnie. Za chwilkę przyszła druga. Zdecydowanie mniejsza. jej ogon wydawał się być taki łysawy przy kicie papuśnej. Po cmokały do siebie. Pokręciły łebkami. I maluszek zbiegł do karmnika. Ale nie zajrzał. Tylko zsunął się na ziemię, obłypał okolice i resztki leżące na ziemi i ...poszedł pić wodę z pojemnika jaki tam postawiłam pod drzewem. Odeszłam by nie płoszyć ich swoją ciekawością. To są prześliczne stworzenia. Jak bajkowe cuda co żywcem z nami mieszkają.
W lesie, bez względu na pogodę, żerują grzywacze. jakie to piękne ptaki. Mimo mocno okrągłego kadłubka.

Mijam 2 pary. Każda ma swój rewir. Kolebią swoje ciałka po wyschniętym piachu. Drepczą między starymi liśćmi i gałązkami. Kręcą główkami gdzie kołnierzyk biały łyska im z dala. dziobią nie spiesząc się. Zawsze razem o tej porze. Nie boją się. Fakt, nie pędzę ich. Staram się być cicho. Co roku mają 1-2 młodych i za chwilkę zacznie się uczenie ich wypasania.
Zanim facet wybudował się i pościnał drzewa, była tam ścieżka. Prowadziła do ukrytej jadłodajni i budek kocich. W jednym miejscu było okrągłe prawie koło gołej ziemi. A właściwie piachu. Takie jasne oczko wśród mchu, paproci i dzikich traw. Byłam deczko zawsze zdziwiona mijając je. Do pewnego czasu. Gdy w pełnym słońcu zauważyłam piękne zjawisko. Okazało się, że grzywacze i synogarlice mają tam swoje ... jeziorko. Nie raz widziałam jak telepią się w nim, rozbryzgują drobiny ziarnistego pyłu otaczając się magicznym jakby pyłem, przez które prześwitywały promyki słońca. Obserwowałam jak z wielką przyjemnością obtaczają się nim, trzepią skrzydłami zadowolone. Jakby chciały by się unosił i unosił... Słyszałam jak "gdaczą" z zachwytu. Po skończonych ablucjach wychodziły, otrzepywały się, układały pierzaste fryzury i leciały do swoich spraw.
Teraz tego już nie ma. Niczego nie ma. Jest wielki i brzydki budynek. Jest puste pole, podobne pustyni. Wycięto niczemu nie wadzący pięknie pokrzywiony, wielki modrzew. I jego mniejszego brata też nie oszczędzone. Lubiłam stać pod nimi. Dotykać pnia. Podziwiać ich urodę.
Wyrżnięto wieloletnie sosny. Wyprostowane, mocne i dostojne. Nie oszczędzono też dzielnej wisienki. Brutalnie przez debili złamanej. Oparta zranionym pniem o ziemię ,trzymała fason i co rok puszczała nowe listki i kwiaty i owoce. Rachityczne to było ale było. Podziwiałam ją za ten hart przetrwania. Lubiłam z nią rozmawiać. Głupie co

Trzymała fason. Cały łan jej "dzikich" dzieci też zrównano z ziemią. Pięknie bielił się w czasie kwitnienia. A potem zachwycał gęstą zielenią. Osłaniał od drogi ,kryjąc dyskretnie to co na działce się działo.
W miejscu pola łubinowego, wysokiego zielska o nienachalnej urodzie, stoi teraz pokraka. Zwana budynkiem. W około leżą resztki świetności bytującej tam kiedyś przyrody . Trupy drzew ścielą się gęsto. To miejsce tętniło życiem. Zawsze było chłodno i wilgotno. Ptaki, wiewiórki, owady... Wszystko żyło. Ja rozumiem, że ktoś chce mieszkać w "leśnym" zakątku. Tylko dlaczego ten zakątek staje się łysą, pełną unoszącego się piachu pustynią? Pewnie będzie tam kiedyś trawnik jak pod linijkę. Gdzie każde źdźbło będzie nic nie warte jeśli wychyli się za wysoko. Może będą jakieś krzewy i rabatki. Oryginalne krzewy. Ale nie będzie tego co niespotykane. Piękne w swej prostocie. Co od lat nabierało wartości i kształtów.