Jest ciepło i jakby więcej kotów się objawiło. "Na las", takie mam podejrzenia, przychodzą też koty z pobliskiego cmentarza. Jak zabezpieczyłam budę cegłami i gałęziami o od kilku dni nic nie jest wywalone.
Na osiedlu i w chaszczach na pewno są jakieś co najmniej dwa bure w tym jedno grube, czarne ze dwa zgrabne przystojniaki, to nowe jojczące, czarno-biały przystojniak, grube czarne... Najgorzej nie lubię grubych kotów bo nie wiem jaka to jest ciążą (oby gastronomiczna!). Co do jednego czarnego to mam podejrzenia, że to nasz kastrowany. On ulokował się w lesie do celowo ale na osiedle przychodzi. Tutaj został dybnięty na zabieg. Oby to były koty przemieszczające się i obym widziała je podwójnie. Znaczy się w lesie i na osiedlowym karmniku.
Dziś karmiłam Mamusię i Rudego trzepiąc wzrokiem okolicę. W poszukiwaniu reszty stołowników. Nic się nie plątało. Ale gdy znowu uniosłam głowę na trawniku siedział czarny gość i dreptał niecierpliwie w kolejce. Nie podszedł do postawionej dla niego miski. Choć ruch uczynił. Ale przestraszył się. Na uporczywe moje gapienie w niego schował się w pobliskie bukszpany monitorując przebieg sytuacji. Gdy wracałam od Szyluni coś buro-upasłego właziło na stołówkę za płotem kotłowni. I to nie była nasza Mamuśka. Jak on przecisnął okazały kałdun między szczebelkami?!
Wszystko znika. Wszystko. Co dzień zostawiam więcej i więcej i nic nie ma już po południu. Czasem tylko udaje mi się zauważyć koniec ogona , futro na tyłku czy zarys figury. Ale są. Wędrują w poszukiwaniu miłości i miski. Jak u nas się zatrzymają to wiadomo jaki los ich narządy

czeka. Oby tylko szaleństwo się z korona skończyło. Oby zdrowie było.