KEDI Sekretne życie kotów – RECENZJA
O filmie KEDI - sekretne życie kotów w sieci jest głośno od dawna. Najpierw pojawiły się piękne zdjęcia i trailery zapowiadające obraz, potem okrzyki zachwytu krytyków i pierwszych widzów po pokazach przedpremierowych, a następnie kolejne urocze komentarze po tym jak 28 lipca film wszedł do polskich kin. Portale i prasa również prześcigają się w peanach: „"FENOMENALNY! To film, który działa kojąco. Odpręża.” pisze portal Onet Film, "Ten film działa na kociarzy niczym kocimiętka na koty. Podczas przedpremierowego seansu co chwila z dziesiątków gardeł wyrywały się jęki rozczulenia, zachwytu i rozkoszy!” głosi z kolei Tygodnik Powszechny. O filmie pisze też magazyn Wprost, Wirtualna Polska i wiele innych gazet czy marek. Wszyscy się zachwycają. Zamiast pomyśleć...
Przed wybraniem się do kina również oglądałam zapowiedzi i czytałam notki prasowe. I z każdą chwilą rosła we mnie obawa, która niestety sprawdziła się podczas seansu 4 sierpnia. Czego się bałam? Że ten film nie pokaże prawdy. I miałam rację – nie pokazał...
Zadaniem filmu dokumentalnego, w moim odczuciu, jest właśnie pokazywanie prawdy – niezależnie od tego czy jest ona ładna, słodka i puchata, czy straszna, przejmująca i smutna. Kiedy jako dziecko oglądałam dokumentalne filmy przyrodnicze, było w nich wszystko: narodziny, macierzyństwo, dorastanie, życie i śmierć. Tak, śmierć jest elementem przyrody. I udawanie, że jest to kwestia marginalna, jest zwyczajnym zakłamaniem realiów. Śmierć w tym filmie pojawia się dwa razy: przy okazji kociaka zaatakowanego przez dorosłego kocura oraz przy okazji historii o kotce, która umierała na nowotwór listwy mlecznej. Co łączy te dwie kwestie? Chyba największy problem tego filmu pokazany tak, by nie powiedzieć o nim wprost a więc...
Nadpopulacja. Kotów w Stambule jest za dużo. I w ciągu całego filmu tylko raz ktoś o tym wspomina mówiąc, że miasto się rozrasta i miejsc dla kotów może zabraknąć. A tymczasem już ich nie ma. Koty bytują na ulicach, przy ludzkich siedzibach, na dachach, w porcie – gdzie się da. Bo nie mają wyboru. Co gorsza – wiele z nich ma „opiekunów”. Ludzi, którzy twierdzą, że o koty dbają. A tymczasem „dbanie” ogranicza się do rzucania kotom jedzenia (najczęściej ludzkiego, które w ich diecie nigdy nie powinno się znaleźć) i ewentualnego podrapania za uchem. Niewiele osób myśli o leczeniu, a praktycznie nikt o kastracji. Co jest tym dziwniejsze, że nie jest to usługa porażająca swoim kosztem. Cena kastracji kotki w Stambule wynosi 100 lir tureckich, za zabieg u kocura zapłacimy 50 lir. Najniższa płaca w tym mieście to 1600 lir miesięcznie. I naprawdę tak ciężko wygenerować fundusze na REALNĄ pomoc tym zwierzętom? Tymczasem film pokazuje brudne i chude kocie mioty, osierocone maluchy szukające pożywienia i kociaki plączące się niemal na każdym kroku. Przerażające są zdjęcia dzieci, grzebiących w ulicznym kartonie, gdzie kotka usiłuje odchować miot. Podobnie jak straszne są sceny kotów walczących o rewiry i zasoby. Sceny, które w polskim widzu wywołują śmiech. A czy ci śmiejący się ludzie byliby równie weseli, gdyby to oni musieli walczyć o możliwość przejścia wąską uliczką czy choć częściowego zaspokojenia głodu wyjadając resztki spod cudzej knajpy? Wątpię...
Kolejne wnioski daje obserwacja samych kotów – oczywiście jeśli się wie na co patrzeć. Ich język ciała w wielu scenach pokazuje ciągłe napięcie i potrzebę czuwania. Bo nigdy nie wiadomo skąd przyjdzie niebezpieczeństwo. I nawet, jeśli niewielu mieszkańców Stambułu celowo koty przegania, to jednak samo miasto jest zagrożeniem: ze swoim ruchem ulicznym, pułapkami urbanistycznymi i opisanymi powyżej innymi zwierzętami. To nie jest raj. To walka – część z nich wyjdzie z niej cało, część nie. Ale o tym już się w filmie nie mówi. Mówi za to, że kotami opiekuje się bóg, co wydaje się zdejmować część odpowiedzialności z ludzi.
Koty w Kedi przedstawione są tendencyjnie. Bywają brudne, ale nie widać tam kotów oślepionych przez Koci Katar czy umierających z powodu zarobaczenia. Jedna z karmicielek wspomina o nowotworach, które zabrały 5 kotów z jej grupy w ciągu 2 tygodni. Ale to tyle. A jest to statystycznie niemożliwe, by w mieście z tak gigantyczną populacją zwierząt nie było tych chorych. Czy więc ekipa filmowa dokonała selekcji? Obawiam się, że tak. Bo gdyby pokazać prawdę film nie sprzedałby się tak dobrze.
Kedi to bajka o bezdomności, opakowana w złoty papierek. Próba wykazania, że kotom z Stambule jest dobrze, bo są kochane przez mieszkańców. Tymczasem mieszkańcy wydają się nie kochać kotów, tylko swoją „miłość” do nich. Rzeczy, które robią, robią dla siebie – nie dla tamtejszych zwierząt. Bo gdyby choć przez chwilę spróbowali się wykazać elementarną empatią, zrozumieliby, że to, czego się dopuszczają, jest de facto dalszym krzywdzeniem. Temu miastu i jego mieszkańcom dramatycznie potrzeba edukacji i systemowych rozwiązań. Bez tego świat tureckich kotów nigdy się nie poprawi.
Ktoś po tym filmie zapytał mnie „czy lepiej, żeby kot jadł słodką bułkę, czy żeby umarł z głodu?”. I choć to trudne pytanie, to myślę, że w ogólnym rozrachunku lepiej, by nie przeżył. Bo wówczas nie przynajmniej będzie mnożył bezdomności i cierpienia.