Weekend bez kompa był. Tyle tego co z komórki ale tam już nie mam limitu. A UPC dyszało i przerywało. W ogóle jakiś totalny odjazd. Dziś dzwonić będę do firmy co się dzieje.
Miałam wielkie plany ale jak z planami, szczególnie wielkimi, bywa poszły się ...
Sobota to ogarnianie chaty i garów. Garów szczególnie bo córka zapowiedziała się na obiad w większym składzie. Kotlety mielone już były posmazone ale jeszcze szarpnęłam się na smażone udziki wytrybowane. Do tego marchewka z groszkiem i por w śmietance. Kotletów miało być dużo bo w planie było zapakowanie ich młodym. Wiem, wiem nie powinnam napychać brzuchole. Rączki mają. Ale jak paczkę zrobię to wiem ,że nie kupia sobie jakiegoś badziewia.
Młodzi wyszli drudzy młodzi przyszli. Nie na kotlety. Tych już nie było. Przyszli po Grymusia by mu domek dać. Lansował się Bemol mocno i Wulkan. Grymuniek wyczuł sprawę i trzymał sie na uboczu. Ale Grymek pojechał. Pierwsze wieści są dobre i chyba mogę już oficjalnie o szczęściarzu napisać.
Asiu, dziękuję Tobie i Twojej rodzinie za miły wieczór i za Dom dla malca.
Małgosi dziękuję za PA
A w niedzielę...A w niedzielę zupkę gotowałam. Z fantazją. Kosteczki schabowe się upichciły ślicznie. Myślę sobie, grochwa będzie. Gaaaar grochowej zrobię. Tydzień będziemy jeść a ja będę tylko wody dolewać. Już w sobotę wieczorem o grochu pomyślałam i wracając z karmienia dziczków zakupiłam stosowne opakowanie.Plus stosowną ilosć ziemniaków. Rano Janusz do pracy. Ja wstałam do wywaru. No nie da rady spać przy szuraniu paputkami, darciu się kotów co to doczekać się michy nie mogą, rozpalonych świateł, ich biegach i skokach i... przy głupich snach.
Teraz będzie opis.
Przecedziłam wodę od kości bo ja nie lubię z zaskoczenia na opiłek gnatka trafić. Zęby słabe, jedyne i trze dbać. Wrzuciłam ziarna. Zabełtałam. I coś mnie kurczę podkusiło przeczytać instrukcję obsługi grochowej.

A tam pisze by ziarna namoczyć 2-3 godziny przed gotowaniem bo inaczej czas mięknięcia będzie dłuuuuuugi.

Smętnie pozerkałam we wnętrze sagana, zamieszałam i przykręciłam gaz. No nic, będzie cały dzień się warzyć. Do przyjścia Janusza tj 20 winno się zmiękczyć. Niedziela przy garach. A włąściwie jednym. No cud! Ciśnienie mi wzrosło mi z nerwów. Po cholerę czytać mi się zachciało. Lepiej być ciemnotą. Ale do wyra już nie wróciłam. Nie dało rady oczy przymknąć. Myślę sobie, no cud niedzielny bo już drugi raz tego poranka mi sie trafiło

, że spokojnie włoszczyznę obiorę, ziemniaczki takoż, zesmażę boczek i cebulkę...a potem to już myk, myk i grochowa gotowa. Tak z godzinę mi wsio zajęło. Normalnie, nienormalnie do sagana bałam się zajrzeć co tam zastanę. I słusznie miałam stracha. Zerkłam, zabełtałam warzechą i...zdębiałam. Kto oglądał
Wojnę domową i farbowanie podkoszulka? ten wie ,co ja zasałam.

Grocha ani jednego nie było.

Pecaja się zrobiła totalna. Jedna maź. Bez moczenia .

No czyste oszukaństwo i wbijanie w przygnębienie. Biegusiem ziemniaczki, biegusiem cebulka i skawareczki, biegusiem czajnik wody i okrawki mięsa oskubane od kości... Pół godziny i breja gotowa. Jeszcze majeranek. Matko jedyna, po brzegi mi się zrobiło. Złoto i biel z zielenią ziół. Strach łyżkę włożyć. Bo zasada Arystotelesa (chyba jego) wypchła by na płytę płyn. Matko jedyna ile my to jeść bedziemy

Dzwoni telefon.
Mamo, wpadniemy po meczu na zupę. Gotowałaś? Wpadli. Ze słoikiem nawet.Po dwa talerze zupki poszło. Do słoika poszło. Do garunia dla Janusza poszło a sagan poszedł do mycia. I tyle zupy
widzieliśma .Podobno dobra była. Ja zjadłam wcześniejszą prawie kalafiorową co za mało ziemniaczków miała. Bo zakupione nie zostały. Więc dołożyłam kluseczek. Aże była bez smaku to i pomidorków napakowałam. Ale to już inna historia.