» Nie paź 02, 2016 9:44
Re: Ragilian, czyli czułe ragdoll show. Florcia została mamą
To cud prawdziwy, że moje koty nie są łyse. Nie mam pojęcia, jaki jest mechanizm tego zjawiska, bo zebrałam z dywanów takie kłęby sierści, że dałoby się tym wypchać niewielki jasiek. Fakt, że domowe dywany ostatnio rzadko wchodzą w bliski kontakt z moim klapkiem basenowym, który, jako jedyny na świecie, jest w stanie przywrócić im przyćmioną futrem świetność. TŻ od czasu do czasu odkurza zachwycającą turboszczotką, ale to cudo techniki działa tylko powierzchownie i nie ma w repertuarze wyciągania ubitej i udeptanej sierści spomiędzy włókien. A od czasu, do czasu jednak muszę dokładnie posprzątać, bo do dzieci przychodzą obcy ludzie na nauki. Głupio jest zaś wpuszczać jaśnie oświecających we własny bajzel, więc po pracy pędzę do domu żeby zrobić zakupy, obiad, odkłaczyć co trzeba i ogólnie doprowadzić "rezydencję" do względnego porządku. W książce o Zofii Kossak, którą ostatnio czytam, jest opis toastu, który na urodzinowym przyjęciu babki, chcąc przyłączyć się do składanych życzeń, wygłosił jej pozbawiony talentu krasomówczego wnuk. Młody ten człowiek "podniósł się z krzesła, podkręcił pięknego, czarnego wąsa, błysnął ognistym okiem arabczyka, brzęknął w kieliszek i rozpoczął mowę od następującego zdania:
- Kto nie pamięta wojen napoleońskich, zgliszcz i walących się starych chałup, niech spojrzy na prababcię..."
Po zabiegu sprzątania w domu przedstawiam taki właśnie obraz: ruin i zgliszczy. Jestem załatwiona na cacy. Czasowo i fizycznie. Niby, jak każdy, mam te dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale tyle muszę w nich zmieścić, że się nie wyrabiam ze swoimi obowiązkami. W tym z systematycznym sprzątaniem. Nie spełniam wymogów, które sama sobie postawiałam. Znalezienie jakiejś zacnej sprzątaczki staje się powoli koniecznością, bo wśród obowiązków związanych z pracą, wychowaniem trójki dzieci własnych i czwórki kocich puszystych, moje zapasy wszelkiej wytrzymałości są na wyczerpaniu. Dobiło mnie czasowo wożenie Zosi do szkoły muzycznej, które zajmuje mi trzy popołudnia w tygodniu: w poniedziałki, środy i piątki. Zakres obowiązków mam szerszy, a czasu na to nie przybyło. Miniony tydzień dostarczył mi tylu atrakcji, że wieczorem, zamiast siedzieć przed komputerem i czytać kocie fora oraz snuć własne rozważania, z impetem wpadałam w czułe objęcia pierzastego Morfeusza, śniąc sny zupełnie nie moje. Jakby do mojej głowy przenikały sensacyjne scenariusze filmów, które wieczorami namiętnie ogląda TŻ. Ja niczego nie oglądam, bo nie mam czasu. Nie lubię telewizora. Czasem mam szczerą ochotę spuścić go na bungee z balkonu, ale nie mogę zrobić takiego świństwa mężowi, który jest z tym sprzętem emocjonalnie związany. Bo ze mną nie jest. Wszelka szkoda telewizyjna skutkowałaby mężowskim cierpieniem. Nawet moje kociki chyba to rozumieją, bo przestały wyciągać włącznik anteny z kontaktu znajdującego się za topornym kredensem. Opamiętały się. Zresztą z maleństw pozostał w domu już tylko Aleksik. Dorosłe koty ostatnio odnalazły umiar w szaleństwie i dzieciątko najpuszystsze moje nie ma z kim broić. Od wtorku Florunia jest na dwóch antybiotykach. Nie przybierała prawidłowo na wadze i nie miała apetytu. Marudziła przy jedzeniu. Przychodziła do mnie z głośnym wyznaniem, że właśnie kona z głodu, mimo, że miski z rozmaitym i świeżym jedzeniem dostępne są cały czas. Jak otwierałam puszkę, to przybiegała, polizała, uszczypnęła kilka gryzów i odchodziła z płaczem, że... jest głodna. Na szczęście łagodnie odstawiła synka od ssania. Nie było żadnego fukania, prychania i łapoczynów. Zero agresji. Aleksik nie poddawał się łatwo, bo był uzależniony od maminego sutka, ale Florcia przytrzymywała go łapkami i zamiast mleka, serwowała mu porządne szorowanie futra. Więc Aleksik był bardzo czysty. I taki wielokrotnie odświeżony, próbował szczęścia przy Gustawkowej piersi, ale kocurki, niestety, mleka nie dają. Dają za to manto w skórkę, jak się wkurzą obsesyjną natarczywością. Umówiłam się z wetką Kasią Oczkowską w Chotomowie. Uwielbiam po prostu jej mikroskop, który jest sprzymierzeńcem osób, które wszędzie potrafią dopatrzeć się zagrożenia lambliami, pomimo wielokrotnych ujemnych wyników badań parazytologicznych. Osobiście zaliczam się do tej właśnie części populacji, bo mam fobię lambliową właśnie. Wetka obejrzała wyniki krwi i kału, obadała Florcię bardzo dokładnie, zajrzała we wszystkie otwory w kocie i pobrała jej wymazy. Przygotowała preparaty, a potem przez pół godziny uważnie wypatrywała życia wewnętrznego na wybarwionych szkiełkach. Ale drobiazgowe śledztwo nie wykazało niczego, poza patologicznie wybujałym wzrostem flory fizjologicznej. W polu widzenia było mnóstwo drożdży, które normalnie nie powinny być aż tak widoczne. A tu były i kłuły wetkę w oko, a mnie w serce. I w portfel, ale w serce znacznie bardziej. Oznaczało to, że Florciowe jelitka są podrażnione lub może nawet lekko zapalone. I wtedy wetka zapytała, czy, czy kotka była odrobaczana. Zgodnie z prawdą, odpowiedziałam, że tak, owszem, oczywiście przed szczepieniami maluszków odrobaczałam także wszystkie dorosłe koty Milbemaxem. Bo to podobno najlepszy środek na utylizację stworów niepożądanych w kocich koszkach.
- A nie bała się Pani? - zapytała neutralnie lekarka, cały czas patrząc o okular mikroskopu.
Zdębiałam i nie zrozumiałam pytania. Prawdę mówiąc, to ja ciągle pod skórą drżę o te moje koty, dlatego zapewniam im wszelkie specyfiki wyłącznie, moim zdaniem, najwyższej jakości. Dlatego także dostały Milbemax, a nie jakiś odmienny wyrób przemysłu farmaceutycznego. Pani doktor stwierdziła, że miewała przypadki bardzo toksycznego działania Milbemaxu, na koty będące nosicielami genu, który pojawia się często u ragdolli i neva masquerade. Podobno poza zapaleniem jelit, pojawiały się też powikłania neurologiczne, prowadzące do śmierci zwierząt. W jakieś hodowli umarło kilka kotów neva po odrobaczeniu Milbemaxem. Nasza wetka robiła dokładne i obszerne badania naukowe, których wyniki przesłała do Niemiec i USA. Czeka na odpowiedź. Faktycznie, Florcia zaczęła mocniej chudnąć po odrobaczeniu, ale wiązałam to wyłącznie z eksplanacją przez ssące kocięta... Może to rzeczywiście być wpływ tego leku. Może w najlepszej wierze jej zaszkodziłam? Póki co maleńka moja dostaje dwa antybiotyki od wtorku. Powinnam też jej narzucić dietę, ale muszę jej dawać to, na co ona ma ochotę, bo inaczej Florcia wcale nie chce jeść czegoś, czego nie zna. Głaszczę, tulę, dopieszczam, daje proszki i się martwię. A ona, śliczna moja kruszynka, chodzi za mną wszędzie. Gdziekolwiek się w domu przemieszczę, zawsze mam ją w zasięgu wzroku. Czasem przychodzi się tulić, siada na drukowane, jeśli próbuję czytać i doprasza się uwagi. Jest słodka, kochana i taka ufna. Stworzona specjalnie dla mnie. Moja śliczna. Jak na nią patrzę, jak sobie teraz spokojnie śpi, to chciałabym mieć czarodziejską różdżkę żeby zapewnić jej zdrowie, bo wszystko inne mogę jej dać sama, bez różdżki. Trzeba przeczekać zły czas. W końcu każda żmija ma swój koniec.
Wybieram się dzisiaj do Łazienek. O czternastej mam tam się spotkać z Julkiem, który nocował u kolegi na Bemowie. U nas zaś nocowała Marysia, przyjaciółka Zosi. O piętnastej jest w naszym kościele msza dla przyszłorocznych komunistów. W piątek Zosia miała ślubowane w szkole muzycznej, a wczoraj odbył się dwugodzinny, świetny koncert, z okazji jubileuszu szkoły. A po nim przyjęcie. Tyle tych przeróżnych konieczności bycia, pojechania, zdążenia, zrobienia i dopilnowania, się nawarstwia, że albo się do tego przyzwyczaję i przystosuję, albo zwariuję.