» Czw wrz 22, 2016 21:05
Re: Ragilian, czyli czułe ragdoll show. Florcia została mamą
Jesień przyszła niepostrzeżenie. Tak nagle i bez pukania do drzwi. Od kilku dni zrobiło się chłodno. Rano temperatura spada do pięciu stopni, a nad szaro - zielonymi łąkami unoszą się mleczne pasma gęstej mgły, która wstydliwie przesłania zwiędłe spustoszenie. W powietrzu czuć zapach ziemi i upadłych liści. Drzewa, niezadowolone z mniejszej ilości światła, wstrzymały fabryki chlorofilu i rażą w oczy żółtymi liśćmi. Koniec upałów i oblewania się potem. Nadszedł czas drżenia z zimna. Trzeba wyciągać cieplejsze swetry i katować grzbiet kurtkami. Na szczęście deszcze jeszcze nie chlapią po świecie, więc można chodzić na melancholijne spacery, jak się ma czas. Albo siedzieć wieczorami z dobrą książką, kocykiem i oczywiście, kotami na kolanach. Najlepiej czterema: własnymi, puchatymi, kochającymi...
Trzymam w ręce ogon. To bardzo fajny ogon. Ukochany, brązowy i puszysty. Florciowy. Ten ogon przesłania mi świat, a właściwie monitor. Reszta, do której doczepiony jest ogon, też nie jest przezroczysta. Ale jest bardzo spragniona bliskości, dlatego właśnie włazi na biurko, wprost przed moje oczy. Głaszczę i słucham mruczących piosenek.
- Coś mi się wydaje, mamo, że w łazience była wielka skarpetowa emigracja. - ogłasza Julek.
Aleksik znudził się zapewne pluszowymi myszami i znalazł sobie nowe zabawki w pojemniku na pranie. Mam problem ze sprzątaniem, co mnie nieco irytuje. Ale w jednym czasie mogę być tylko w jednym miejscu i zwyczajnie się nie wyrabiam. A wożenie Zosi na zajęcia jest czasochłonne. Najgorzej jest w środy, bo na dojechanie na Namysłowską mam tylko dwadzieścia pięć minut. Wczoraj wpadłam do szkoły, zabrałam dziecko osłupiałej nauczycielce przed ostatnią lekcją i kazałam pędem biec do szatni. Zmienić buty, włożyć kurtkę, bo zimno, schować kapcie do worka i sprint do samochodu.
- Mamo, rura? - pyta rezolutnie moja eteryczna dziewczynka. Zastanawiam się, skąd ona zna takie wyrażenia. Pewnie ode mnie.
- Rura, Zosiu.
Ja jadę, jak się do najszybciej, a ona się przebiera na tylnym siedzeniu. Włączam ogrzewanie, bo żeby założyć trykot, trzeba się roznegliżować do majtek. Trykot ma większy dekolt z tyłu. Potem leginsy i baletki. Na to sweter i kurtka. Każę jej zapiąć pasy i rzucam do tyłu pudełko z obiadem. Zosia je, a ja pędzę, klnąc w duchu antyfalę czerwonych świateł i wszystkich ślimaczących się na drodze. Na Modlińskiej ustawiam się na lewym pasie i usiłuję nie przekraczać osiemdziesiątki. Oczka mi latają, jak na rozstajnych drogach w poszukiwaniu niebieskich, migających światełek. Przyjeżdżamy na miejsce na styk. Wszystko elegancko zastawione, nie ma gdzie stanąć. To specyfika Warszawy, że można sobie jeździć do woli, ale z zatrzymywaniem się jest zawsze problem. Parkuję gdzie bądź i znów biegniemy do sali. Ona w tych baletkach, bo sznurowanie zajmuje dużo czasu, więc trzeba to zrobić w samochodzie. Dowiaduję się, że trzydziestego jest ślubowanie, a przed uroczystością konieczna jest seria prób. Kurczę blade, gdzie ja wcisnę te próby? Lecę przepakować auto, zanim mili panowie zostawią mi karteczkę z zaproszeniem na najbliższy komisariat. A potem wracam i mogę sobie spokojnie siedzieć i czekać prawie dwie godziny, aż Zosia skończy zajęcia. Siadam, jak zwykle obok mamy Mai. Mogłabym poszukać dla siebie jakiś zajęć, pochodzić na angielski, albo jakiś fitness, ale wolę pogadać z mamą Mai. Ma na imię Agnieszka, jest ode mnie pięć lat młodsza i dobrze mi się z nią rozmawia. Wiem, że się z nią zaprzyjaźnię, ale na to trzeba czasu i wspólnego siedzenia na krzesłach w holu szkoły muzycznej. Wolę dobre relacje z ludźmi, niż samokształcenie. W moim wieku nie nawiązuje się zbyt łatwo nowych przyjaźni, więc nie należy przepuszczać okazji, jak się nadarza. Po lekcjach odwożę Agnieszkę i Maję na Głębocką, bo one tam mieszkają, a nie mają akurat tego dnia samochodu. Mam po drodze. Zresztą, nawet, jakbym nie miała, to trzeba sobie wzajemnie pomagać. Mi też ludzie pomagają, jak mam kłopoty, albo po prostu tej pomocy potrzebuję. Żyjemy razem na tej małej Ziemi i każdy zmaga się ze swoim losem. Łatwiej i radośniej żyje się ludziom, którzy się wzajemnie wspierają, zamiast hodować węża konkurencji i skakać sobie do oczu. Wracam do domu w akompaniamencie Zosiowego szczebiotu. A w gnieździe rodzinnym... bałagan. Futro miękkie i puszyste zbija się w aksamitne pasma po kątach. W obu łazienkach pyszni się żwirkowa plaża, wśród powyciąganych z prania skarpetek. W zlewie zgrabny stos brudnej porcelany, równo ustawionej w metalowym garze do kuchni indukcyjnej. Też brudnym. Po raz kolejny postanawiam sobie wezwać magika do zepsutej od lutego, czy marca, zmywarki. Z powodu tego bajzlu TŻ był łaskaw zaprezentować pełnoobjawowy foch już w poniedziałek, kiedy po ekstrakcji dwóch wrażych ósemek ledwie żywa wróciłam z dzieckiem z zajęć z fortepianu, a potem zmusiłam się żeby jeszcze pojechać po spoconego Pawła, który przed dwudziestą pierwszą skończył trening karate. Regularnie wysłuchuję również pretensji o to, że koty napaskudziły do kuwety. Tak sobie myślę, że to chyba dobrze, że trafiają tam, gdzie trzeba. A paskudzić musi każda istota żyjąca. Szanowne pana profesorskie kiszki, z całym szacunkiem, również muszą być opróżniane, co tworzy w klopiku aurę cyklonu "B". Szczęśliwie TŻ, w ramach protestu przeciwko bałaganowi, sam zaczął odkurzać. No, cóż: aktywność fizyczna jest wskazana u osób z nadwagą. Niechlubnie zaliczam się do tej właśnie grupy, ale wieczorem nie jestem już w stanie jeździć na szmacie. Trzeba będzie zatrudnić kogoś do sprzątania. Muszę uzbroić się w cierpliwość, bo myślę, że niedługo również TŻ wpadnie na ten pomysł i nie będę musiała mu niczego narzucać.
Czasem wydaje mi się, że nie mam już siły. Że jestem u kresu wytrzymałości. Ale to nie jest prawda. Po prostu czasem gorzej się czuję i jestem słabsza. Ale to minie, razem z zielonkawo trupim odcieniem bólu na mojej twarzy. Za dzień - dwa odzyskam żywszy wygląd. Dziury po usuniętych ósemkach powoli mi się goją. Niestety, wróżka zębuszka nie przyjmuje takich plugawych zębów, więc nie dostanę za nie żadnej gratyfikacji. A szkoda, bo szczęśliwie udało mi się zrobić rezerwację na przyjęcie komunijne Zosi w przyzwoitej restauracji w Serocku. I rozpaczliwie potrzebuję jakiejś hojnej, skrzydlatej cudotwórczyni, najlepiej z własną mennicą do wydzierżawienia. Ale te ósemki napsuły mi tyle krwi, że nawet mi nie żal, że spłoną w ogniu nieugaszonym, razem z innymi odpadami medycznymi. Należy im się.
Potrzebuję się położyć do łóżka i porządnie wyspać, ale nie jestem w stanie wytrzymać tego, co się wyprawia w telewizji. TŻ się zmęczył odkurzaniem i ogląda fascynujący film. Jeden pan lata ze śrubokrętem, albo łopatą i morduje innego pana, a znów kolejnego oblewa benzyną i podpala. Umierający w mękach charczą, jak gruźlik przez megafon. Do tego, jakoby w zapasie, psychopata błyska okiem i wozi sobie w bagażniku jakąś dziewczynę do zamordowania. Chyba na wszelki wypadek, jakby mu było mało. Nie jestem w stanie patrzeć na coś tak potwornie złego, ani słuchać ścieżki dźwiękowej. Robienie takich filmów jest chore, a oglądanie to istna tortura, która szkodzi na równowagę psychiczną i kaleczy duszę. Tyle jest zła w tym filmie, że zupełnie nie rozumiem, jak takie coś może się komukolwiek podobać. Niby wiem, że to jest fikcja, nieprawda, że to tylko aktorzy grają swoje role i nikt naprawę nie ginie. Ale patrzenie na coś takiego, to jakiś koszmar. Idę wyprzytulać koty. Albo najlepiej złapię całe puchate towarzystwo i położę się spać do Zosi. Jest malutka, pachnąca, ciepła, i najmojsza. I zupełnie nie przeszkadzają jej nasze kłaczki, bo szczerze kocha ich producentów. Tak, jak ja.