» Pon sie 29, 2016 23:29
Re: Ragilian, czyli czułe ragdoll show. Florcia została mamą
Cóż... Po całym dniu sprawowania roli matki - Polki, czyli opieki nad potomstwem i dostarczania ostatnich wakacyjnych wrażeń, bywam tak zmęczona, że cały wolny czas poświęcam na... spanie. Okres adaptacji do życia rodzinnego, po dwumiesięcznym wytchnieniu, przypomina mi spacer po afrykańskim stepie wśród ostów i akacji. Tych kolczastych akacji, uwielbianych przez żyrafy, których ludzie jednakże nie doceniają, ze względu na ich kaleczące właściwości. Trzeba wytworzyć grubszy naskórek żeby przetrwać. I dojść do ładu z samą sobą, odzyskać wgląd we własną rzeczywistość, taką, jaka w danej chwili jest. A to wymaga czasu, refleksji i uporządkowania chaosu w głowie. Powoli udaje mi się jakoś uporządkować myśli, ustalić nowe reguły i odświeżyć przykurzone rytuały. Opracowuję strategię przetrwania, klejąc własne szczęście z codziennych drobiazgów. Zabrałam dzieci do Galerii Malarstwa Polskiego w Muzeum Narodowym. Oglądanie obrazów naszych mistrzów pędzla, można porównać do przyglądania się minionemu światu ich oczami. Tamci ludzie przeżyli mniej lub bardziej fortunnie swoje życie i odeszli do lepszego ze światów. Ale pozostawili na płótnach pieczęć własnej wrażliwości, czułość lub surowość postrzegania barw, krajobrazów, miejsc, przedmiotów i osób. Swój emocjonalny stosunek do tego, co malowali. Niektórzy twórcy idą jeszcze dalej i wpuszczają odbiorców tworzonej przez siebie sztuki, w niezwykły obszar i ogrom własnej wyobraźni. Wizyta w Muzeum Narodowym za każdym razem jest dla mnie fascynującym doświadczeniem. A bywam tam co kilka tygodni. I zawsze odkrywam coś nowego. Staram się nauczyć dzieci czerpania satysfakcji, a także wiedzy z obcowania ze sztuką. Każdy obraz ma jakieś tło historyczne, które wymaga wyjaśnienia. Żeby to wytłumaczyć dzieciom, trzeba słowami namalować przedstawiony przez kogoś niezwykłego świat. Lubię ten błysk zainteresowania w oczach moich dzieci. Czasem oczy im się zaszklą wzruszeniem, czasem zaiskrzą radością - a ja wtedy czuję jak kształtują się ich dusze. I to mnie uszczęśliwia. Odwiedziliśmy też Zosi chrzestną, a moją przyjaciółkę Martę, która ma czworo dzieci i buduje na wsi, koło Klembowa dom. Już drugi raz tam byłam i oczywiście zabłądziłam, ale po jakiejś godzinie się odnalazłam i trafiłam, gdzie trzeba. Kontakt z przyrodą i ludzką życzliwością zawsze mnie uszczęśliwia. Zabrałam też dzieci do zoo. Podziwiam umiejętności zatrudnionych tam ogrodników. Dzięki nim przyjemniej jest i ludziom i zwierzętom, które tam mieszają. Przyszła mi do głowy myśli, że zwrócenie wolności zamkniętym tam istotom, byłoby pozbawieniem ich domu, a często nawet wydaniem wyroku śmierci. Tamte zwierzęta raczej nie mogą, bo nie potrafiłyby, żyć wolno i wymagają troskliwej opieki człowieka. Tak, jak moje ragdolle, które nie nadają się na koty wychodzące, bo ze względu na swoją ufność, łatwo padłyby łupem złych ludzi, albo nieszczęśliwych okoliczności. Po raz kolejny zauważyłam też, że dobre myśli niezmiennie przykuwają uwagę zwierząt. Niewypowiedziane głośno życzliwe komunikaty przyciągają ich spojrzenia. I nie chodzi tu o moje puchatki, które znam i które mnie znają, ale także o zwierzęta z ogrodu zoologicznego, oswojone z obecnością człowieka, ale przecież nie udomowione. Mam nadzieję, że dożyję chwili, w której nauka potwierdzi i wyjaśni to niezwykłe zjawisko swoistych zdolności telepatycznych naszych braci mniejszych. A czasami większych.
W końcu udało mi się odwiedzić moją osobistą mamę, babcię dzieciom, która na nasze spotkanie już za długo czekała. Lubię mój rodzinny dom. Wizyta w nim jest jak dotykanie własnych korzeni i czerpanie z tego siły. Tylko tam mogę się przez chwilę poczuć, jak dziecko, gdy mama mnie pyta, na co mam ochotę i co bym zjadła na śniadanie. Dobrze jest czasem pospać w swoim dziecinnym łóżku, z własną córką, pooglądać stare albumy, poczytać wieczorem książkę, którą się dostało w podstawówce za bardzo dobre wyniki w nauce. W nocy gwiazdy tam świecą najjaśniej, bo nieba nie zaśmieca światło latarni ulicznych. Widać linie papilarne Drogi Mlecznej, Wielki Wóz, Mały Wóz, Kasjopeę, trójkąt Denep - Vega i Altair i miliardy innych gwiazd. Czasem nawet Plejady widać. I słychać cykanie świerszczy. W nocy szczekają psy. A rano można usłyszeć krzyk żurawi z bagien. Właściwie, to trudno go nie usłyszeć, bo żurawie nie porozumiewają się szeptem o świcie. Krzyczą głośno, a echo niesie ich głos daleko, poza mokradła. Potem zaczynają swój koncert wróble i inni skrzydlaci śpiewacy. Koguty na przykład. Bociany już odleciały i gniazdo na słupie przy naszej bramie zamieszkuje teraz wyłącznie ptasia drobnica. Na drodze muczą idące na pastwiska krowy. A na liściach roślin i pajęczynach, drżą krople rosy. Wieś jest doprawdy czarowna, zwłaszcza gdy pobyt na niej nie wiąże się z ciężką fizyczną pracą. Mój brat jest chory i nie hoduje już zwierząt. Nie wolno mu się przemęczać, więc naszą ziemię dzierżawi ktoś inny. Czasem mu żal, że nie ma już koni, ale lepszy brak koni, niż kolejny zawał. A koń potrzebuje jednak dużo zboża, soczystej łąki i stogu siana na zimę... Zamiast konia mój brat kocha osobistego i oddanego sobie rudego kota Maćka, któremu kiedyś uratował życie. Maciek został dokładnie wygłaskany przez trzy pary rąk moich dzieci. W sobotę zabrałam Julka, Pawła i Zosię na spływ kajakowy Biebrzą, a w niedzielę przez kilka godzin płynęliśmy Krutynią. Spływ Krutynią, to czysta magia. Rzeka wije się wśród mazurskich pagórków, jest kręta, szeroka i płytka, ale dość wartka, a jej brzegi porasta gęsta trzcina, a zaraz za nią las. W szuwarach gnieżdżą się liczne gatunki ptaków. Minęliśmy klika rodzin łabędzich z ich szarymi i już podrośniętymi skarbami. Pięknie tam jest bardzo. Wszelkie zmęczenie odkleja się i odpada od ludzkiej duszy płatami, jak wężowa wylinka. Nawet się nie pomyśli o stepie, ostach i kolczastych akacjach. A w miejscowości Krutyń są prawdziwe karczmy ze smacznym jedzeniem i miłą obsługą. I warszawskimi cenami. I Mikołajki są niedaleko. Tak, spływ Krutynią to wakacyjny punkt obowiązkowy.
A w ubiegłym tygodniu byłam z Florcią na wizycie kontrolnej u doktor Borkowskiej w Canfelisie. Wyniki wszystkich badań krwi mieściły się w normie. Pełne badanie parazytologiczne wyszło ujemne, czyli życia wewnętrznego nie stwierdzono. Dokładne macanie też nie wykazało niczego niepokojącego. Wygląda na to, że Florunia jest zdrowa, jak koń, tylko wymiętolona przez kociaczki, które ją ciągle ssą. I którym ona ustępuje miejsca przy miskach z jedzeniem. Staram się karmić ją oddzielnie. Ale maluszkiewicze są jak sprytne piskorzyki i nie przegapią żadnej okazji żeby się wślizgnąć, jak ktoś wchodzi i przyłączyć do czyjegoś posiłku. Orbisia i Gustawka też wspomagają w spożywaniu. Takie to są towarzyskie istotki, że, jak wszystkie dzieci, jak tylko przyuważą, że ktoś coś je, to zaraz nabierają na to ochoty. Nawet, jeśli same są najedzone do pękatości. Podbiega taki kociaczek, odgania dorosłego kocurka, ogonek mu się trzęsie, bo już nie może więcej w siebie zmieścić, ale mimo to, je dalej. A potem idzie jeszcze possać mamę, zanim zaśnie. Bo mu się przy cycusiu najlepiej zasypia. Pośpi chwilkę, błyskawicznie przetrawi i wchłonie, kuwetkę odwiedzi i bierze się do sportu. Pogania za myszą lub piłką, zmaltretuje rodzeństwo i znowu je. Ot, rosną dzieci, to i są cały czas głodne.
A dziś dzwoniła do mnie pani Agnieszka z Wilanowa, w sprawie Aurelci. Zaprosiłam ją na jutro na spotkanie do mojego domu. Głos miała obiecująco miły... Ano, pożyjemy - zobaczymy.