Zepsuła mi się maszyna do szycia. Zdechła, albo się rozregulowała. Niby działa, ale niekoniecznie w sposób, zgodny z moimi oczekiwaniami. Na prawej stronie równo prowadzi szew, a pod spodem klejcze supły, jak wściekła. Maszyna do szycia jest rzeczą bardzo pożyteczną, zwłaszcza jak się siedzi w domu na zwolnieniu lekarskim i ma czas na wszelkie przyjemności. A ja uwielbiam szyć. Czasem trzeba połatać spodnie, zszyć rozprute ubranie, albo uszyć coś do domu, jak się uda zakupić jakiś ciekawą tkaninę. Tkaninę nabyłam i postanowiłam stworzyć nowe zasłony do Zosi pokoju, bo te, które wiszą, jakby przyblakły od słońca... I ogólnie: trzeba je wymienić i już. Znalazłam w "Gazecie Białołęckiej" ogłoszenie pana majstra, który oferował dojazd gratis i reanimację mechanizmu na miejscu. Oferta była z grubsza zgodna z moimi oczekiwaniami, więc zadzwoniłam pod podany w ogłoszeniu numer. Męski głos rzeczowo zapytał mnie, czego chcę. Wypadało wyjawić, jakby nie było, nietajny powód własnej namolności. Więc mówię, że mam zepsutą maszynę do szycia Łucznik 834, plącze od spodu, wymaga naprawy. Więc pan zmiękł troszeczkę i poinformował mnie, że przyjazd i naprawa kosztuje dwieście złotych. Zdziwiło mnie co nieco to jasnowidztwo, bo pan sprzętu na oczy nie widział, a potrafił zdalnie zdiagnozować koszty usunięcia usterki. Z Mokotowa... Upewnił się, czy Białołęka, to aby naprawdę dzielnica Warszawy. Gdy wyraziłam zaniepokojenie, pan poczuł się urażony do żywego. Bo on przyjedzie i naprawi, a jak maszyna nie będzie działała, to ja mogę mieć do niego pretensje. Okazało się, że takowe zachowanie byłoby głęboko niewłaściwe. A jak stwierdziłam, że zdecydowanie oczekuję, że po naprawie maszyna będzie dobrze szyła, to pan majster przestał być zainteresowany naprawą i zapłatą też. Tak...
Muszę zdecydowanie zrezygnować z dojazdu fachowca gratis, wziąć maszynę pod pachę, wsadzić do samochodu zastępczego i zawieźć do serwisu.O!
Ale to jutro. Bo dzisiaj sprzątałam. Jest to, co prawda, tak zwana "głupiego robota", bo jak już było czysto, to koty poćwiczyły lekkoatletykę i karate i znowu wszędzie fruwa futro. A jak próbowałam odpocząć nieco przy pysznej herbatce z pomarańczką i goździkami, to przyszła Florusia, przytuliła główkę, potem plecki, a potem całą resztę. A jak już jej się znudziły czułości, to żwawo zabrała się do obgryzania mojego łokcia. Nie, nie bolało wcale, bo miałam na sobie bluzę z grubej bawełny. Tak patrzyłam, z rozbawieniem, jak ona z taką determinacją próbuje żuć moje twarde gnaty. Pewnie chodziło jej o zapach. Bo Florcia lubi zapach chloru, a wczoraj byłam w tej bluzie na basenie. To jednak zadziwiające, że to co dla nas ładnie pachnie, na przykład cytryna, dla kotów oznacza nieznośny smród, z kolei nas odrzuca zapach chloru, a koty go uwielbiają. Ten świat jest taki urozmaicony!
klaudiafj pisze:Ja tez pozazdroscilam placków i zrobiłam ziemniaczane
A placki z jabłkiem to u nas nazywają się racuchy

moja mama też je robi ale ja jakoś nie... a Lilianaj robisz takie wyrośniete na drożdżach,.na proszku czy w ogóle jakieś inne?
Klaudiafj, nie używam ani drożdży, ani proszku do pieczenia, tylko tarte jabłka, jajka, mąkę, trochę śmietany, cukier i odrobinkę soli i tak przyżądzoną mamałygę piekę na patelni, a potem wszyscy to jemy ze smakiem. I z cukrem.
