Strzał w 10-tkę. Dziurka była maluteńka i ciężkozauważalna w sierści, bo nasza Leja ma tylko jednego zęba - kła... I dała radę.
Megi trzeba było wygolić część górną ogona i przebić ropnia wielkości piłki do ping ponga. Trzymaliśmy ją we dwójkę + technik. Wet robił swoje. Darła się w niebogłosy, ale syfu było sporo...
Potem tylko psiknięcie czymś odkażającym i antybiotyk profilaktycznie, bo panienka miała podwyższoną temperaturę.
Zaledwie włożona do transporterka obejrzała się na ogon i zaczęła tulić się do rąk i mruczeć

Moja dzielniacha.
W domu żarcie opędzlowane i od razu z ogonkiem lepiej.
Dostaliśmy też burę w gabinecie. Mówię, że boli ogon, że się dotknąć nie da, że pewnie kot ugryzł. Wet na to:
"tak to jest jak nieodpowiedzialni pańciostwo wypuszczają koty samopas". Nie dałam mu dokończyć, powiedziałam że kot nie wychodzi, ale ma towarzystwo. Przepraszał, mówiąc, że za dużo się w tej okolicy (wiejska bądź co badź) naoglądał rozjechany, rozszarpanych, połamanych i otrutych kotów.
Aaa, odebraliśmy się wyniki badań kału całej trójki. Robiliśmy na wszystko co się dało - negatywne.