Wróciliśmy i teraz muszę rozpakowywać ogromne walizy. Przede mną jeszcze dwa dni urlopu, a dzieci we wtorek idą do szkoły. Julka czeka integracja z nową klasą, bo właśnie idzie do gimnazjum. Nie chce mi się wracać do pracy. Natomiast bardzo intensywnie marzę o domku na kurzej stopie. Może być stary, drewniany i nawet chylący się ku upadkowi, żebym mogła go uratować. Do stu kilometrów od Białołęki. Najważniejsze, żeby był mój.
Tak, wieś jest sielska, kojąca i zachwycająca. Ma jednak, niestety, dość poważną wadę: trudno tam się utrzymać, jeśli nie ma się sił lub ambicji siermiężnego obrabiania własnych dwustu hektarów i osiemdziesięciu krowich ogonów. Albo własnej, świetnie prosperującej firmy, dzięki której zarobiony człowiek przestaje odróżniać pory dnia i roku. Na mojej wiosce panuje bieda z nędzą. Nie ma pracy, nie ma pensji... Wiele osób żyje z rolniczej renty, albo opieki społecznej. Wieś się wyludnia. Młodzi uciekają, a starzy nie są w stanie uprawiać pól. W rezultacie jeden gospodarz dzierżawi ziemie całej reszty. Gdyby moja babcia po dwudziestu latach nagle zmartwychwstała, nie poznałaby naszej wsi. Spustoszenie i ruina oraz bieda z nędzą. Chociaż widoki nadal są tak samo piękne, że aż dech w piersiach zapiera.
Dzisiaj rano słyszałam żurawie. One mają niezwykłe możliwości wokalne: ich klangor podobno słychać z odległości nawet trzech kilometrów. Ja słyszałam go jednak z odległości nieba nad naszym podwórkiem. Żurawie odlatują do ciepłych krajów. Bociany odleciały już ze dwa tygodnie temu. Wcześniej niż zwykle, bo susza i im dała popalić. Teraz znów trzeba na nie czekać do wiosny. Ptasie odloty zazwyczaj napełniają mnie smutkiem. A dzisiaj to już byłam zupełnie przerażona, bo otworzywszy oczęta, wyszłam jak zwykle na dwór, żeby zawołać rudego Maćka z podwórka, a tu kota nie było. Codziennie czekał pod drzwiami, aż go wpuszczę, a dzisiaj szwendaczka mu się włączyła i nie stawił się na czas. Wołałam i kiciałam po całym podwórku, a tu nic... Poszłam nawet w piżamie na drogę, bo nawiedziła mnie złowroga wizja z samochodem w roli głównej, ale na szczęście żadnego rudego placka tam nie było. Ufff... Od razu obudziłam mojego brata, ale on się zupełnie nie przejął. Powiedział, że kot przyjdzie później. Tak też się stało. Ale cała sytuacja kosztowała mnie sporo nerwów i modlitw do świętego Antoniego o pomoc w odzyskaniu rudej zguby. Nie nadaję się na opiekuna kota posiadającego pełnię praw i wolności. Zeszłabym na zawał. Kilka takich akcji i mój stan zdrowia wymagałby zapewne również zawodowego zaangażowania biegłego psychiatry.
Poszłam od razu wytulić moje własne, bezpieczne futrzęta, cała szczęśliwa, że nic im nie grozi. Co prawda miłe kotu rzeczy, związane z wychodzeniem, też im nie grożą, ale taka jest cena pewności, że żadne z nich nagle nie umrze na samochód. Muszę wziąć się do roboty i posadzić mnóstwo roślin na balkonie, żeby miały kontakt z przyrodą. Jest to jednak dosyć problematyczne postanowienie... Po pierwsze jesień chyba nie jest najlepszą porą na zakładanie ogrodu, a po drugie: wszelkie kwiatki więdną na sam mój widok. No i wydałam wszyściutkie pieniążki, jakie były w moim posiadaniu. Wycieczki mnie wykończyły finansowo, ale za to poszerzyły horyzonty szanownego potomstwa.
Byliśmy w Kadzidłowie, w parku dzikich zwierząt (
http://www.kadzidlowo.pl). Pracownicy parku przyjmują tam zwierzęta, którym przytrafiło się jakieś nieszczęście lub choroba. Udało mi się z tej okazji dokładnie wygłaskać dwa osierocone łoszaki. Byłam zadziwiona tym, jak twarda jest ich sierść. Maluszki są karmione bebikiem dla dzieci.

I rosną zdrowo.
Pojechaliśmy też do Popielna (
http://www.popielno.pl), gdzie naukowcy hodują zwierzęta z zagrożonych gatunków. Dzięki ich pracy środowisku przywrócono bobra. Realizowany jest tam m.in. program wolnej hodowli konika polskiego. Są to zwierzęta udomowione zaledwie sto lat temu. Koniki są dosyć drobnej budowy, a ich umaszczenie przypomina polne myszki: szare, z czarną pręgą wzdłuż kręgosłupa. Byłam tam świadkiem przykrej sceny.
Na terenie ośrodka znajduje się piękny, jeszcze poniemiecki budynek stajni. Tam właśnie nocują koniki, przyganiane na noc z pastwisk. Boksy są duże, w każdym może przebywać kilka koni. Koniki to zwierzęta stadne, kiedyś żyły w tabunach i zapewne źle by się czuły w pojedynczych pomieszczeniach. Zwabiły mnie ludzkie krzyki. Pracownicy oddzielali od stada młodziutką klacz. Zwierzęta biegały dokoła boksu i przy każdym okrążeniu odpędzano jedno przez wejście na zewnątrz. W końcu w boksie pozostała tylko ta jedna biedulka. Jak ona płakała, gdy zorientowała się, że została sama... Biegała po boksie. Jej przerażenie było niemal namacalne, widoczne w każdym ruchu. Miła w oczach strach, niepewność i tęsknotę. Wołała do swoich, żeby jej nie opuszczali. I całe stadko cały czas jej odpowiadało po drugiej stronie drzwi. Żaden koń nie odszedł. Zwierzęta w innych boksach też były bardzo niespokojne. Wysłałam Zosię, żeby zapytała jedną dziewczynę, dlaczego klacz została sama. Okazało się, że jest przeznaczona na sprzedaż i jeszcze tego dnia pojedzie do nowego domu. Miała stać się matką nowego stada, czyli dla zagrożonego gatunku, to była bardzo pożyteczna sytuacja. Ale dla niej, ten dzień był w tamtym momencie życiową tragedią. W pewnym momencie popatrzyła mi w oczy. Mam nadzieję, że właściwie odczytała moje współczucie i otuchę. Mogłam jej tylko powiedzieć: wszystko będzie dobrze, nie bój się, wszystko będzie dobrze. Prawdę mówiąc ludzie i zwierzęta nie różnią się od siebie aż tak bardzo.