Dziś rano było pięknie. Wietrznie i z zasnutym szarościa niebem. Żółte liście ścielą się gęsto. Są tak suche, że chrupią pod nogami. Susza. Krzaki i drzewa ogolocone z liści. Ciemnymi gałęziami znaczą niebo.
Wracam z karmienia. Spokojnie, bez pospiechu. Mam czas. I jest miło i chłodno. Mijam te same co rano osoby. I...zonk!... Jedna staje i grzecznie skrzeczy
"Psze pani proszę nie karmić kotów koło mego okna. Zielone muchy mi wpadają. Ja gotuję a tu muchy w gar zaglądają "
Stanęłam i gapie się na nią walcząc z chęcią dyskusji. Ale nie, grzeczna będę choć pewnie odchoruje to. Grzeczność nie wpływa dobrze na me zdrowie
Ale fakt, karmię obok i ma prawo się nie zgadzać. Jednej okiennej nie przeszkadza i much nie widzi. Drugiej okiennej, tej wyższej piętrowo, muchy na bzykanie

wlatują. Nic to. Grzecznie cedze
" ok, jak pani życzy sobie "
Pani chyba na dyskusję się naszykowała a tu zwykłe " ok". Idę dalej ona jeszcze o tych muchach, garach, bzykaniu, oknach i kotach...
Mnie już nie było. Zalmilczałam to, że koty zjadają wszystko. Tak jak i to, że zawsze wracam i zbieram resztki do czysta a miejsce zlewam wodą. Zmilczalam , wręcz walczyłam ze sobą by o pochodzeniu much podyskutować. Bo i po cholerę . Koty są dość daleko od jej okien karmione i muchi

nawet jakby były to do niej nie wyrobiłaby się z podróżą. Bo żarcie całe dnie nie leży.
Szlag trafił dobry nastrój. A od wczoraj mam wisielczy. Jednak to już inna historia.