Byłam .Rudolf tak się zachomikował ,że ni jak nie dało rady go znaleźć. Odpuściłam. Jechałam z koleżanką. Niestety, nie zaszczepiłam dzieciaków. Jotka Jarzębinka nie podobała mi się deczko. Jakaś taka... wolniejsza. I na rzygu ją złapałam. Ma 39,6 i gardło tzw rozpulchnione. Antybiotyk. Jaworek 39,2 i składam to na temperaturę zewnętrzną ale nie zaryzykowałam. Dlaczego tak myślę? Bo widzę Jaworka w akcji. Ile on ma sił w ganiankach i kombinowaniu. Ciekawaski z niego gnojek i wielki miziak.
Jarzębinka jest ostrożniejsza. Głaskana mruczy i sama nadstawia ale widząc rękę stara się jej uniknąć. jaworek zaś pierwszy leci i brzuchol wystawia.
Po powrocie od weta zarejestrowałam brak ich książeczek. Cholera jasna. W rękach wszak miałam. Pakowałam... Chyba pakowałam. Przeszukałam jeden worek, drugi worek, transporter, zapytałam Jotków czy nie mają. Znów przetrzepałam worki i zeszyt pomocniczy. Zlazłam na dół i parking przeleciałam. Zadzwoniłam do wetki. Nie ma. Zadzwoniłam do wiozącej mnie koleżanki. Nie ma. Nie odpuściłam. Napisałam sms-a do nich i przegoniłam je po parkingu (wetka) i do auta (koleżanka).Obie zgodnie odesemesowały ,że nie posiadają mojej zguby. Zadzwoniłam do TZ,że jak będzie wracać by i on przeleciał parking. Wiadomo ,ja ślepa jestem. Przyszedł i zameldował (wywracając oczami) ,że nic nie znalazł. Raz jeszcze przeciepałam wsio.Kotom tylko odpuściłam. Ciągle pamiętałam jak książeczki wkładałam do plecaczka? Nie, chyba do torby? Ale miałam w ręku. Chyba... Nagle wpadł mi pomysł do głowy .Koleżanka była ze swoimi kotami i może ona ma nadmiar papieru. Usiadłam by napisać jeszcze jednego smska i ... coś mnie do pustostanu zwanego głową wpadło. Depcząc TZ poleciałam do kuchni. Uff, są. Mroziły się w lodówce wraz ze szczepieniami.
