Wracałam spokojnie z rodzinnego miasta, niecałe 30 km do domu...coś wybiegło mi pod koła. Przyzwyczajona do jeży, saren, kun i wszelkiej maści innych futrzaków zwolniłam i wyminęłam stworzonko. No i coś mnie tknęło - wiedziałam już, że to kocię. Zatrzymałam samochód, i cofnęłam się do malca. Lokalizacja beznadziejna...ruchliwa droga, nawet po 23...szczególnie teraz, gdy zaczynają się wakacje.
Maluch schował się w krzakach, za nim z drugiej strony przez jezdnie przebiegła kocica - mówię ufff...przynajmniej matka żyje. Po czym kocica rzuca się na małego, fuczy, drapie pazurami, nieborak kuli się i próbuje uciec...ona za nim...a ja za nimi!!! Z bagażnika wyciągnęłam kocie chrupki, wysypałam troszkę kocicy z dala od drogi. Zwabiony jedzeniem przyszedł tez maluch, czarny jak węgiel. Na oko 7-8 tyg. chudzinek z wzdętym brzuszkiem. Duża kotka odgania go znowu. Decyzja szybka - zabieramy go. Wysypałam więcej chrupek dla kotki - nawet się za nami nie obejrzała...
W domu izolacja i fiprex na szybko (bo już po 24.00). Prowizoryczny domek z kartoniku. Dziewczynka spędziła w nim całą noc. Dziś pierwsza wizyta u weterynarza. Efekt: robaczki w kupce od paru godzin, ale dajemy radę

Będziemy szukać domu, ale na razie drugie odrobaczenie za tydzień, później szczepienie. Pomysłu na imię brak...:<<<
Cieszy nas ujemny FiV/FelV, cieszy nas brak biegunki, cieszy nas brak świerzba...ucieszy nas kochający dom

Edit: Dziś po drodze do weta zatrzymałam się i rozglądałam za kotką, nawoływałam z jedzenie. Nie było jej. Pewnie to jakaś pół oswojona kociaca z okolicznych domostw, będziemy mieć ją na uwadze.