lilianaj pisze:Nie mam pojęcia, jak to działa, ale ja po prostu zwyczajnie nie spotykam umierających kocich dzieci! .
Lilianaj, ja to pisałam nie raz. Kiedyś też nie spotykałam, bo chodziłam ludzkimi drogami, teraz chodzę kocimi ścieżkami, często nocą. Bywam w piwnicach, śmietnikach, na działkach, cmentarzach. Nie dlatego, żebym szukała kotów. Ale albo ktoś prosi o pomoc, albo przy okazji łapanki, karmienia, stawiania domków - widzi się kocie nieszczęścia. Bo oprócz tych już zaopiekowanych pojawiają się nowe - wyrzucone, zagubione, przybłąkane, osierocone kocięta. Taki jest mechanizm znajdywania nowych.
Ale czasem bywa, że same w ręce włażą. Przykład z ostatnich dni:
Przed siódmą rano, dzwoni do mnie ochroniarz z pracy: Pani Agnieszko na frontonie budynku (rodzaj drewnianej boazerii, okiennicy czy coś takiego, w każdym razie drewniane szczebelki) wisi mały kociak. Kiedy Pani przyjedzie?
Wkurzam się, bo tradycyjnie beze mnie nie wiedzą co robić. Ale poprosiłam by go zdjęli - ogrodnik ma przyjść z drabiną, podbierak mam w szafie z kocią karmą. Poszli nic nie zdziałali, kocio wszedł wyżej. Dojechałam, zorganizowałam ekipę - udało się. Łaciate czarno-białe, (z czarnym wąsikiem ala Chaplin) 3 miesięczne kocie. Umorusane niemiłosiernie, głodne i wystraszone Z pewnością nie z grupy moich pracowych kotów. Pogonił pies, ktoś podrzucił????
Jak takiego nie zabrać? W domu wykąpany, odpchlony, odrobaczony i nakarmiony. Za dwa tygodnie szczepienie.
Lepiej żeby został sam na ulicy, przy ruchliwej jezdni, bez jedzenia, bez schronienia?
Biorę i tyle. Co inni o tym pomyślą nie interesuje mnie. Czy starczy pieniędzy na jeszcze jednego czy się wyadoptuje, będę się martwić w swoim czasie. Teraz kotek jest bezpieczny, ma pełny brzuszek, cywilizuje się. Tyle w sprawie .