» Wto maja 26, 2015 21:07
Re: Gustaw i Orbis i Florencja
Zastanawiam się, co można by było zrobić, żeby ograniczyć możliwość zakażeń i zwiększyć bezpieczeństwo zwierząt w gabinetach weterynaryjnych?
Dziś całe popołudnie deszcz podlewa moje niezapominajki. Aż się zastanawiam, czy ich aby nie chronić przed tym podlewaniem, ale z drugiej strony te kwiatki lubią rosnąć na podmokłym terenie...
Dziś był dla mnie ważny dzień.
Pojechałam na Nowolipie do EKKR. Pan Maciej Sieczkowski we wtorki załatwia tam różne kocie sprawy.
Zarejestrowałam Florcię i złożyłam wniosek do FIFe o nadanie przydomka hodowlanego.
Ragilian - jeśli FIFe zatwierdzi tą nazwę, to tak właśnie będzie się nazywała moja własna hodowla ragdolli.
Moje marzenia powoli przybierają realne kształty...
Nikt nie wie, co dla człowieka jest dobre. Czasem zdarzenia smutne i trudne dają dobre skutki.
Życie Maurycego było dla mnie błogosławieństwem, a jego choroba i śmierć wielka traumą. Ale to właśnie ta choroba nauczyła mnie cenić kocie życie, tak samo, jak ludzkie. Jego ból nauczył mnie dostrzegać cierpienie innych kotów. Gdyby nie jego śmierć, żaden ragdoll prawdopodobnie nie trafiłby do mojego domu. Wierzę mocno, że wszystko ma swój sens, chociaż nie zawsze potrafię go dostrzec. Wierzę również, że mój Maurycy jest cały szczęśliwy i bezpieczny i że go spotkam, jak przyjdzie na to czas. I jak się postaram, bo nie jest łatwo znaleźć i uchować w sobie tyle dobra i miłości, ile go było w czystej duszyczce Maurycego.
Bardzo dobrze na rozum zrobił mi także ten mój guzek. W sytuacji zagrożenia człowiek zaczyna jasno i przejrzyście widzieć, co jest ważne, a co nie, jak kruche i krótkie jest życie i jak trzeba się starać, żeby spełnić swoje marzenia.
Moje dzieci, tak jak ja kiedyś, w dzieciństwie, będą miały szansę na udział w obserwowaniu cudu narodzin i rozwoju najukochańszych kociaków na świecie. Może się uda... Pożyjemy - zobaczymy. Póki co, Florcia jest malutka, na wystawie jeszcze nie była, kawalera czekoladowego bicoulora, nie mamy. Ale mamy czas. I pomysł.
Poza tym zawiozłam dziś jedzenie dla pewnych kociątek. Ich mama umarła, ponieważ potrącił ją samochód, a osoba, która to widziała szukała maluszków przez pięć dni i znalazła je żywe. Niezwykłe, prawda? Świat pełen jest cudów. Jest takie przysłowie: "Wrzuć szczęściarza do wody, a wypłynie z rybą w zębach". To dotyczy właśnie tych malców: przeżyły same pięć dni, chociaż praktycznie nie miały szans, znalazła je kochająca koty osoba, a na koniec inna kocia mama je przygarnęła i o nie dba. Ale kociaczki wymagają dokarmiania, żeby zastępcza mama zniosła odchowywanie małych bez szwanku dla własnego zdrowia.
No i przy okazji zawożenia tej karmy, po przykładnym staniu w korku i obowiązkowym zabłądzeniu oraz odnalezieniu się - poznałam Kociego Anioła vel Matkę Teresę od Kotów. Kobieta, w moim wieku, jest wolontariuszem w fundacji, ratującej koty w nieszczęściu. I ta przemiła, skromna osoba poświęca wszystko: swój czas, pieniądze, mieszkanie, swoją pracę, słowem całe swoje życie, dla ratowania kotów. Ma ze 20 szczęśliwych rezydentów i tymczasów. Kilka jest na rożnych dietach, każdy jest zaopiekowany, najedzony, jeśli trzeba, to leczony. Wszystkie są kochane. Co więcej: w domu czyściej, niż u mnie,a bywam pedantyczna. Ta pani żyje dla tych kotów. Niesamowite.