Przeżyłam.
Z bólem i zawrotami głowy poczołgałam się na łapankę. Bo skoro się umówiłam, to wypadało iść.
Jeszcze nigdy klatka nie była taka ciężka.
Przy szpitalu pozostał jeszcze tylko jeden kocurek. Krążyłyśmy, krążyłyśmy, koleżanka zaglądała pod samochody, a kocurek gdzieś przepadł.
Zresztą, nie ma się czemu dziwić, w poniedziałek zgarnęłyśmy mu stamtąd ostatnią pachnącą dziewuchę, więc poszedł szukać szczęścia gdzie indziej. Ale mam nadzieję go kiedyś dopaść, bo mi się nie podobał.
Zgarnęłyśmy sprzęt i poczłapałyśmy pod dworzec. Pod dworcem według naszych wyliczeń powinny być jeszcze dwa kocurki i kotka.
Tam są same czarne. Ale już je rozróżniamy. Na szczęście, mało płochliwe.
Oczywiście, nie było żadnego zwierza. Po wołaniu, kicianiu i krążeniu pojawił się kocurek, któremu już wcześniej określiłyśmy płeć. Największy i patrząc pod odpowiednim kątem widać na nim pręgi. Tego nie chciałyśmy.
Potem pojawiła się malutka czarna kotka z obciętym uchem. Powitałyśmy ją serdecznie i też zrezygnowałyśmy z jej złapania, choć pchała się do klatki. Wytłumaczyłyśmy, że była w klatce tydzień temu i teraz powinna ustąpić miejsca koleżance.
Potem zjawiło się coś czarne wyrudziałe i bardzo głodne. Dostał trochę żarcia i dał sobie zajrzeć pod ogon. Kocur.
I wreszcie przyszła ona. Czarna wyrudziała. No i tak lawirowałyśmy, żeby złapać właśnie ją. I się udało

Zawieziona do weta, jutro rano pozbędzie się tego wszystkiego, co jej właściwie niepotrzebne
A w przyszłym tygodniu zajmiemy się kocurkami.