Długi weekend podlaski najpierw był pod znakiem robót hydraulicznych. Ja to się znam na wszystkim.

A jak się nie znam, to znaczy, że to nie jest istotne.
No, udało mi się prawie wszystko: podokręcać wężyki i uszczelki, odpalić pompę, hydrofor i takie tam. Ale prawie, bo woda dolatywała do hydrofora, tylko dalej do domu nie chciała sobie iść. Więc lataliśmy z wiaderkiem, co by z zewnętrznego spustu hydroforowego nabierać wodę. Prawie jak ze studni.
Aż przyjechał pan fachowiec. I pierwszy jego rzut oka na system udowodnił mi, że jestem oferma. Lampa UV ma filtr. A filtry lubią się brudzić i potem nie tylko nie filtrują, ale i wody do domu nie chcą wpuszczać.
Człowiek uczy się przez całe życie.
Ponieważ antybiotykowy i smarowany Rudy pojechał na majówkę, to trzeba było przygotować się do wyjazdu. Co by nie wozić się wciąż z wielkimi klatkami kocimi, kupiłam podpatrzony na wystawie kojec. Pokochałam sprzęt od pierwszego wejrzenia:

Rudy może nie pokochał aż tak mocno, ale bezpiecznie spędzał dni w namiocie.

A wieczorami i tak najlepiej było pod moją kołdrą. Razem z kołnierzem.
Och, jakże byłoby miło wrócić do domu bez przygód. Pamiętam dobrze, że nie należy zatrzymywać się na stacjach benzynowych na sikanie. Pamiętam. Ale cóż, fizjologia... Od lat nie zatrzymywałam się w Jeżewie. Aż do wczoraj.
Na parkingu zaatakowało mnie coś małego, czarnego i z już niewidzącym okiem. Panie miejscowe poinformowały, że to jakieś 2 dni wcześniej ktoś podrzucił. Co się dziwić - jak na majówkę wyjeżdżał, to pozbył się takiego felernego zwierzaka.
Jeżynka mruczy, przytula się, daje buziaki. Słodkie, porzucone, kochane kocie dziecko. Może ma ktoś kawałek wolnego kącika?