Znalazła się gangrena a ja o mało co nie zeszłam na atak serca.Cały dzień miałam zabiegany i nie bardzo zwracałam uwagę na zwierzyniec ale jak przyszła pora karmienia i na mój okrzyk bojowy "Salem, kolacyjka!" ,odmeldował się tylko Cymuś to się trochę zdziwiłam. Przeszłam po pokojach i do Cymka dołączyła ziewająca i przeciągająca się Salem. Tiena nie było. Kilka minut wcześniej wróciła córka więc pytanie nasunęło się samo: "Nie wypuściłaś Tiena jak wchodziłaś?" "Eee, chyba nie ". Na wszelki wypadek sprawdzenie całej klatki schodowej, balkonu(bo kilka razy tam wychodziłam). I nic. Tiena nie ma.Paulina wyszła szukać na dworze a ja nicowałam mieszkanie. Zajrzałam w każdą możliwą i nie możliwą dziurę. Kota brak. Kilka razy sprawdziłam balkon, Choć kot to nie igła a balkon wymiary ma wręcz kosmiczne (jakieś 80x140 cm).Wreszcie coś mnie tknęło. Na balkon wystawiłam zwinięty chodnik z przedpokoju. Wsadziłam rękę i namacałam coś. Miękkie, futrzaste i żywe. Wyciągnęłam za kudły. Zdezorientowany, zaspany i chyba trochę zmarznięty ale cały i żywy.Kiedyś ubiję gadziny i każdy sąd mnie uniewinni. Salem jako kociak zamelinowała się kiedyś w wersalce. Szukałyśmy jej pół nocy. Słychać było od czasu do czasu cichutkie pomiaukiwanie ale jej nigdzie zlokalizować nie mogłyśmy. Znalazła się dopiero rano jak łaskawie wyszła na śniadanko. Cymes uciekł jak złodziej i od tej pory pilnuję drzwi wejściowych jakby to były drzwi od sejfu. A dzisiaj Tien. Leży teraz sobie u mnie na kolanach jakby się nic nie stało i śpi. Ba, mruczy podlec z zadowolenia. Ubiję gadzinę.







