Nie myślałam, że jadąc z trzema kotami wrócę z jednym.
Pojechaliśmy na Białobrzeską postanowieniem, że nie pozwolimy Maksowi cierpieć. Mam ogromne wyrzuty sumienia, bo należało to zrobić już dwa tygodnie temu, jak okazało się, że nie pomaga kroplówka dożylna. Maks był dziś już tak bliski kresu, że przestał oddychać już po pierwszej narkozie. Wczoraj po powrocie do domu po dwóch dniach nieobecności wlałam mu pod skórę 250 ml zupełnie bez walki, był tak słaby, że nie miał siły protestować.
Żeby wykorzystać okazję postanowiłam pokazać Miecię i Malagę.
Maladze zmierzyliśmy ciśnienie krwi (ma przepisowe 140) i poszła krew do badania, bo jakoś ostatnio wydaje mi się, że panienka więcej pije.
Mietkę chciałam pokazać bo bardzo schudła i w ciągu ostatniego tygodnia zaczęła bardzo źle wyglądać. Już wcześniej przyuważyłam, że czasami tak płytko oddycha jakby sprawiało jej to trudność.
Na usg okazało się, że Miecia ma ogromny 5-centymetrowy guz w brzuszku. Onkolog podejrzewa naczyniako-mięsaka ale pewność będzie dopiero po wynikach biopsji. Wyglądało to fatalnie i równie fatalne były rokowania. Serce mało mi nie pękło podwójnie ale zdecydowałam się nie dopuścić by teraz z kolei Miecia cierpiała. Już wyglądała na kota, który źle się czuje. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że taka postać nowotworu jest, ZNOWU JEST, charakterystyczna dla psów a nie kotów. Powtarza się historia Fredka. Kolejny zupełnie nietypowy przypadek
Zaczynam się poważnie zastanawiać, czy nie robię jakiegoś poważnego błędu tzw. systematycznego, czy jest możliwa taka mutacja wirusa białaczki, że dopadają moje kociaste psie nowotwory, jak to w ogóle działa? Ale najgorsze w tym wszystkim jest to, że teraz zaczynam sie potwornie bać o moje ostatnie trzy koty. Czy je spotka podobny los? czy jestem w stanie czemuś zapobiec, coś poprawić?
Jaki los czeka Malagę, Maciejkę i Małe? czuję się postawiona pod ścianą.
