Wymiękłam
Cały boży dzionek spędziłam za kółkiem w podróży na grób dziadka i z powrotem.
Rano oczywiście kocury dostały żarełko, ale najwyraźniej postanowili zawiesić na czas mojej nieobecności wszelkie procesy fizjologiczne (łącznie z jedzeniem) i jak tylko weszłam do domu odbył się zwyczajowy pochód do kuwety i jęki o michę; miski ze śniadaniem prawie nie tknięte, rzecz jasna, ale może coś lepszego wpadnie

Wpadnie oczywiście - jak się mięcho rozmrozi, czyli nie od razu.
Póki co, zrobiłam sobie kolację i zasiadłam, żeby zjeść, a Lucek w międzyczasie jednak skusił się na śniadaniowe Grau. Potem poszedł na parapet i w połowie mojej kolacji nagle wyrwał stamtąd, po czym przeleciał jak pershing po oparciu kanapy, na której siedziałam, i szafce do korytarza - po drodze rzygając

Nie chcecie wiedzieć jaki miał rozrzut
Ja nie wiem co ten zwierzak ma nie po kolei pod sufitem, ale tylko on robi takie numery, że skacze albo biegnie równocześnie puszczając pawia
