W sobotę odwoziłam jokotowego tymczasa do nowego Domu. Daleko za Warszawę, pogoda ładna, to i wycieczka była przyjemna.
Do czasu powrotu.
Obwodnica Grójca. Rondeczka, dookoła których ruch jest praktycznie ciągły. I widzę, że na jednym z nich, gdzie tylko trawa, krzaczory i napis "Rondo Honorowych Dawców Krwi" chodzi kocina. Zrobiłam szybki zjazd z drogi, porzuciłam samochód w jakiejś zatoczce, złapałam pusty kontenerek (los robi sobie kpiny ze mnie i lubi zachichotać jak wracam z pustym?

). Kierowcy musieli mieć niezły ubaw widząc leciwą panienkę z transporterem w garści, usiłującą przebić się na środek ronda pomiędzy tirami. A ja zastanawiałam się czy kocio albo ja zostaniemy honorowymi dawcami narządów.
Kot z bliska okazał się upiornie wychudzoną koteczką, która musiała niedawno skończyć karmienie kociaków. Brudną jak święta ziemia i głodną jakby od dawna nic nie jadła.

No i bardzo dziką - weszła mi na ręce i dawała się obmacywać po brzuchu (w poszukiwaniu laktacji

).
Jedyne pobliskie miejsce z ludźmi to myjnia samochodowa. Z kicią już w transporterze przeszłam się na pogawędki. Dowiedziałam się, że to na pewno nie jest tutejsza kotka (bo by znali), kociaków nikt w okolicy nie widział i nie słyszał, jakiś dziki kot chodził przez parę dni na rondo na myszy (bo do jedzenia nic przy ludziach się nie trafiło...), a najpewniej to znowu ktoś kota na drodze wyrzucił. I mogę sobie ją zabrać, jeśli zechcę. To zechciałam.
W domu kicia najada się do wypęku. Wchodzi na kolana, przytula się i mruczy. Pewnie jutro wybierzemy się na przegląd u doktorów.
Prosimy o kciuki dla mizernej Kropelki.

I tak, wiem, nie powinnam nigdzie jeździć, nie ruszać się z domu, nie rozglądać się.
