Wczoraj Czarowny był u weta. Prawie co rano obficie leje na tapczan, do kuwety też chadza - jeśli uznaje ją za IDEALNIE czystą, a ma wysokie wymagania.
Jakiś stan zapalny jest, trochę leukocytów wyszło w moczu, więc zastrzyki przez tydzień i kontrola, ale problem jest raczej behawioralny.
Pożyczyłam twardy transporterek, żeby po drodze złapać trochę moczu, bo w domu marne szanse. Posikał się, jak trzeba i wszystko wytarł futrem. Kot, który w domu czasem popiskuje, przez pół drogi darł się tak, że Kleksa zawstydziłby siłą głosu. Nie jadł od wieczora, żeby krew można było zbadać; u wetek musiał zostać, żeby mocz można było pobrać, potem dostał jedzenie, którego nie tknął. Stres, stres, stres.
Zabrałam go z domu przed ósmą, wrócił koło siedemnastej. Otworzyłam transporterek, wyjęłam Czarownego i twarde dowody, że jest dobrze karmiony. Myślałam, że kot zaraz szurnie do ukochanego azylu, czyli pod wannę i będę musiała wywabić, żeby coś zjadł. A on usiadł, dał się obwąchać Kleksowi i zabrał się do wyjadania suchej karmy z miseczki. Zjadł potężną porcję mokrego i powędrował na poduchę na oknie, swoim zwyczajem założył łapę na łapę i poszedł spać. Wstał przy pierwszym dźwięki wieczornego karmienia, pomiział się i pogonił za Słomką.
I zrozum tu kota.