Taak, "ludzie"...
Z optymistycznych - złapałam swój wyrzut sumienia.
We środę samochód oddałam tacie bo jego w warsztacie. Ok, niech ma, nogi też sa dobre. Z tym, że dziś z dwoma uwieszonymi pawianami szliśmy do przedszkola i co?
Kotka. Nie subtelnie pod samochodem, nie pod krzaczkiem. Na środku chodnika. Ledwo ciepła wychudzona szylkretka.
Dała się dotknąć, język na wierzchu, oko jakieś nie tego.
Mocno zepsuty kot.
Chuck Norris miałby zapewne kieszonkowy transporter, ale ja, zwykły śmiertelnik, nawet torby...
Tel do Kassji, Lu (bo blisko) ale siara, nikogo w domu.
Biegiem do przedszkola, porzucenie jednego dziecka, bieg z drugim do domu, po transporter. Pal licho, jakby się dała spakować to bym ją wzięła do domu
(kawałek, ale takie koto noszenie to przecież lepiej niż siłownia, popracowałabym nad bicepsem),
poczekałaby aż dobry mąż wróci z roboty albo któryś wolontariusz porzuci swoje obowiązki na rzecz naszą.
Niestety - zanim wróciliśmy zrobiło się mocno mokro z nieba i kota nawet ogonka...
Lu ofiarowała się poczołgać pod samochodami i poszukać.
I weź tu się nie złość:(
Następnego dnia kot leżał pod okienkiem - z okienka wywieszony sznurek a na sznurku - miseczka z mlekiem. Taka przemyślna konstrukcja.
Poszłam pieszo, bez sprzętu - wiadomo, jakbym poszła uzbrojona w transporter to koty na pewno by nie było. Taka złośliwość kotów żywych.
Telefon do Lu, pożyczenie transportera, pacyfikacja dziecka, który marzyło o "głaskaniu kotka" i jest.
W transporterze kota się ożywiła, więc może będą z niej koty.
Mąż Lu się ulitował i zawiózł zdechlaka do lecznicy.
Reanimują ją - katar, kalciwiroza i ciąża. Oby tylko to bo wyglądała naprawdę marnie
