Kotka urządowała na dachu. Była wysterylizowana (kiedyś Jola ją złapała na sterylkę), więc bała się klatki. Ale od paru dni chorowała. Jola bardzo chciała zabrać ją do weta, ale złapanie na dachu wydawało się mało realne. I rzeczywiście - kotka z dachu uciekła, natomiast Jola - SPADŁA.

Mówi, że but jej pękł, ale nie jestem pewna, czy to było bezpośrednim powodem, czy po prostu się poślizgnęła. Walneła "jak długa"na ziemię, na szczęście kurtka z kapturem osłoniła trochę głowę. Jola przez sekundę leżała sprawdzając czy żyje i może się ruszać, potem zadzwoniła po sasiadkę, zeby przyniosła jej "coś na zmianę", bo w tym miejscu było błoto i cała była uwalana w tym błocie. A potem pozbierała się jakoś i poszła szukać kotki, która na szczęscie schowała się do styropianowego domku. Jola zatkała otwór szmatą, zapakowała domek w przygotowaną wczesniej poszwę i dotaszczyła to wszystko do domu. Przez 2 godziny demontowała domek, żeby jakoś dostać się do kotki i przepakować ją do klatki łapki (tej wielkiej). W końcu się udało i kotka trafiła do lecznicy. Niestety, było juz za późno - kotka miała 37,4 st. i chyba jakąs infekcję wirusową. W nocy kotka odeszła w lecznicy, wetka mówi, że była na środkach przeciwbólowych, więc chyba odesła bez cierpień.
Jola ma po tym wszystkim skręconą nogę i moralnego kaca, ze za późno kotkę złapała, bo gdyby wcześniej, to może dałoby się ją uratowac. A ja myślę, że wczesniej kotka po prostu nie dałaby się złapać. Teraz się udało, bo była już bardzo słaba.