Cholerna pogoda. Cholernie leje. Niebo nie ma litości nad kotami, nad nami.
Nie wiem co mam zrobić. Znalazłam prawdopodobne miejsce gnizadowania pingwini z małymi. Gruzowisko betonowej płyty przy ścianie .Wczoraj poprosiłam by pozwolono mi wleźć na zamknięty zakład i przez płot mignęła mi mordka jej w szczelinie płyty. Zostawiłam jedzenie. Dziś poprosiłam parkingowych by pozowlili wejść na teren. W "podejrzanym" miejscu zostawiłam nery choć na kicianie nic nie wyszło. Obeszłam teren. W starej budzie świeciły oczy ale białego na pysiu nie było. Wypłoszył się czarny kot. Wracając zauważyłam pingwinię jedzącą to co wyłożyłam. Więc jest tam.
Nie chciałam zaglądać by nie wypłoszyć. Jeszcze przeniesie się. Poza tym leje.Z nieba, z drzew, moczą trawy buty i spodnie.
Nie mogę jej zabrać . Jedyny pokój do izolacji zajmuje Majka z kaliciwirozą. Ale po ostatnich
doświadczeniach ze śmiercią maluszków na kalici nie mam odwagi zgarniać rodzinki. Matkę złapać powinnam bez problemów, wygarnąć jakoś malce i co? Zabrać je do domu i narazić na choroby? Poza tym to dzikawa kotka i jej kąt spokojny potrzebny. Bez kręcących się ludzi i tabunu kotów. Tak by mogła dzieci wychować. Jutro postawie budkę i zostawię dużo suchego w niej. Moze sie przeniesie. Choc nie wiem czy nie bezpieczniej w gruzowisku. To na razie spokojne miejsce, oddzielone od świata, w krzakach zasłaniających wszystko. Tylko co dalej? Mają już ze 3-4 tygodnie. Zaraz rozlezą się.
Nie wiem. Płakać mi się chce.
A może ich tam nie ma? Tylko sobie wmawiam?
Jestem mokra. Żel spływa mi po włosinach. Spodnie do kolan są mokre. W butach chlupie. Płaszcz przesiąkł do marynarki. Cena za wiedzę.
Poszukuje kąta dla małych i mamy. By je odchowała na spokojnie. Wiem cudu oczekuję.