Następna część.
Przyszła zima. Spadło trochę śniegu. Nie wiedziałam co to jest śnieg, ale okazało się że to bardzo zimne, białe coś, co przylepia się do łap i futra. Zaczęłam też wychodzić na balkon, mimo, że było imno, ale na 5 minut nie zaszkodzi. Ola i babcia wcale nie chciały zamknąć za mną drzwi, żebym siedziała na balkonie. Chciały tylko żebym czasami "wietrzyła dooopę, bo zakiśnie na tej kanapie jak stary, zapyziały ziemniaczek z pomarszczoną skórką".
Raz też nawróciła się moja choroba. Znowu zaczęło kapać mi z oczu. Z początku Ola przemywała mi oczy wodą, ale stwierdziła, że to nic nie da i nie ma co, trzeba iść do weterynarza. Zadzwoniła więc do przychodni i umówiła mnie na następny dzień. Tymczasem coś się zaczęło dziać. Czułam dziwne uczucie. Jakbym...chciała mieć dzieci. Miauczałam w nocy i rano, bo coś dziwnie bolało mnie w brzuchu. Z czasem skórcze narastały i bolało naprawdę nieprzyjemnie. Ola stwierdziła, że mam "rujkę" . Następnego dnia poszliśmy do weterynarza. Znowu był ktoś inny. Taki wysoki pan o blond włosach. I zobaczył na moje oczy. No i przepisał receptę. Dał też Oli jakieś małe, niebieskie tabletki, żeby nie bolał mnie brzuch i żebym nie miauczała. Ola zapisał mnie też na tą operację, co się nazywa sterylizacja, żebym długo żyła i nie chorowała. Dopiero na 3 lutego. Podobno Ola miała wtedy ferie, czyli dwa tygodnie wolnego, co się do szkoły nie chodzi i moga się mną zająć. Był grudzień, czyli w lutym miałabym... 9 miesięcy, tak, chyba tak. Jak wróciliśmy do domu to dostałam wątróbkę z kurczaka. I poszłam spać, a rano Ola złapała mnie za skórę na karku, chwyciła mocno i wepchnęła do pyszczka połowę tej niebieskiej tabletki. Miała okropny smak, więc poszłam się napić wody do mojej miseczki, która stała przy grzejniku w salonie. Zbliżały się też święta. To taki czas, kiedy ubiera sie choinkę (ciekawe czy w spodnie, czy w płaszcz?), gotuje się fajne jedzenie, siedzi przy stole, spotyka się z rodziną. Tylko babcia nie chciała choinki. Bała się, że ją rozwalę. Ja? Ja miałabym ją rozwalić?! Nieeee...to jakieś nieporozumienie...
A Ola kupiła taką małą choinkę, którą można postawić na kredensie. Zawiesiła na nią lampki, dała łańcuch i zawiesiła takie małe, ładne bańki-czerwone i złote, a na czubku usadowiła złotego, brokatowego renifera (raz jadłam Bozitę z reniferem, czy łosiem). Było to bardzo fajne. Potem podłączyła do prądu i lampki zaczęły świecić na żółto. Odtąd codziennie dostawałam pół tabletki, aż wkrótce to wiercenie przeszło. No i fajnie. Weterynarze na wszystko umieją poardzić. Wiedzą takie rzeczy o różnych rzeczach. Chociaż nie lubię ich za bardzo
