Dzień zaczął się od muchy. Muchy, którejś jakimś cudem udało się przenocować w mieszkaniu i która o poranku postanowiła pobzyczeć na oknie w sypialni. Kurka piorunowa, po domu dwa koty się włóczą, a mnie budzi bzykająca mucha!

Dopiero po kilku minutach dwuogoniaste towarzystwo raczyło przygalopować. Ofelia rzuciła się z impetem na szybę, pacając łapciętami gdzie popadnie. Tyle zyskała, że mucha zwiała. Ofelia potruchtała za nią. Inteligentne inaczej Czarnidełko jeszcze przez dłuższą chwilę sprawdzało, czy aby na pewno muchy nie ma na oknie.
Jak wychodziłam do pracy, mucha cała i zdrowa latała pod sufitem.
Chyba wymienię koty na gekona. Albo chociaż żabę.
W pracy zaczęło się od awarii. Zaświeciłam światło, krótki błysk i nastała ciemność. Jakieś pół godziny trwało, nim udało mi się namierzyć elektryka. No ale wreszcie jasność powróciła. Ufff!
Jedno dobre - jutro sobota!!!
