Niech się ciotka wyluzuje. Mosio intubację zniósł z właściwą sobie pogodą ducha, w lecznicy nie mogli się go nachwalić, a dziś wcale nie chciał się rozstać z panem Marcinem a w szczególności z naszą ulubioną wet-dziewczynką. Mimo, że wydłubała mu ostatnie trzy trzonowe zęby z kości, rozcinając dziąsła. (Btw - ten co usuwał mu zęby poprzednim razem, teraz powinien zapłacić za tę operację, kompletnie niepotrzebną, od razu mówiłam, żeby wtedy wyrwać mu wszystkie, grrr) Na znak protestu Mosio obsrał kontenerek już pod Urzędem Miasta Wesoła, więc został chytrze przesadzony do czystego, podkład z wkładem wywalony do kosza na przystanku (czy to aby legalne?) a kontenerek mniej więcej wytarty. Nasza radość z przechytrzenia kotka nie trwała długo, zaledwie do ronda w Zielonej, gdzie kolejna fala zajebistej woni uświadomiła nam, że poprzednia kupa to nie był koniec mosiowych możliwości przerobowych.
Z braku większej ilości papierowych ręczników pozostało nam tylko otwarcie okien, a mnie dodatkowo położenie nóg na przedniej szybie, albowiem Moś maczał łapy w tym co wyprodukował a potem wystawiał je przez kratkę drzwiczek i usiłował macać mnie po spodniach.
Ponieważ zaraz ruszaliśmy w objazd całej dzielnicy, wytrząsnęliśmy kotka w śnieg zaraz za bramą i kazaliśmy umyć się samemu, co bardzo sumiennie wykonał, ale ciotka pozwoli, że wymytemu kotkowi fotki zrobię jutro, bo dziś po tym objeździe padam na ryjek. Niby człowiek był wieziony, ale jak człowiek musiał wysiąść i wsiąść bez mała sto razy, to człowiek jest wykończony.
Borysa ani śladu, telefonów kilka, żaden o Borysie.
A od poniedziałku zaczynam rehabilitację i mam przed sobą 14 dni pracy non-stop.
Po prostu cudownie, zwłaszcza, że Teżet wyjeżdża.
A Juniora zaczęła boleć nerka.
Pozytywko, jak tam ten nasz horoskop, weź mi przypomnij...?
Albo może lepiej nie...
