Z nadzieją, że lista klubowiczów zostanie w przyszłości zaktualizowana, składam wniosek o przyjęcie
behemotka 
Paskudztwo, Pasożyt, Błysk, Bulwa + Warkot i Werwa u rodziców
Chociaż wychodzimy w sumie dość często

. Do weta w transporterkach (a że pańcia hipohondryczna z przeniesieniem na koty, potrafi wywlec biedne stworzonko do lecznicy, bo znalazła jakieś dziwne czarne kropki na brodzie

), na balkon, w ramach powitania często wylegamy do przedsionka (wspólnego z sąsiadem, oddzielonego od reszty klatki schodowej), a niekiedy zwiedzamy korytarz celem obwąchania wycieraczek, drzwi etc. Bulwikowi kilkakroć zdarzyło się wparować do mieszkania sąsiada i zaszyć pod łóżkiem

A serio: moje koty nigdy nie wychodziły bez kontroli i
nigdy,
żadne, wychodzić nie będą. Babcia, mieszkając na wsi, miała kiedyś koty wychodzące. Pamiętam co najmniej kilkanaście. Żaden nie dożył dziesiątych urodzin, większość nie dożywała nawet szóstych

. Ja też głupia byłam, bo początkowo nie zabezpieczałam okien. Z mojej winy Pasożyt zaliczył lot z czwartego piętra... Skończyło się na pękniętej miednicy, półtoramiesięcznym leczeniu i wbitej raz na zawsze do głowy lekcji, że psim obowiązkiem opiekuna jest zapewnić kotu bezpieczeństwo.
Chciałabym oczywiście, aby futra zaznały trochę styczności z naturą. Póki miałam dwa, bywały wychodzące, i owszem



Z czwórką (nie licząc tymczasów) mi się logistycznie nie chce

Doraźnie wietrzą zadki w oknie...

...albo na balkonie.

Trawnik skromny, ale obecny:

Nieustającym hitem sezonu jest owies

- to znaczy o ile nie zostanie stratowany w fazie wzrostu.

harpia pisze:Raz jesienią, kiedy jeszcze ciepło było, postawiłam sobie za cel pokazanie Kić jak jest na spacerku, kupiłam jej czerwone szelki, śliczną smyczkę (w ogóle nie poręczną, zastąpioną rozciąganą), przyodziałam tą moją paskudę i się zaczęło...
Na klatce schodowej było faaaajnie, tyle do oglądania, winda już była mniej ciekawa, im bliżej drzwi wejściowych, tym oczka robiły się coraz większe, wyniosłam ją do pobliskiego parku, tam nie ma tylu osób, puściłam na trawę i czekałam, Kić zrobiła się idealnie płaska i ani myślała się ruszyć, kamuflaż idealny. Odczekałam swoje, 5 minut, 10, 20, 40... w tym samym miejscu, jedyną zmianą było to, że "trawnik" zaczął na mnie burczeć.
Jakimś cudem dopełzłyśmy do bloku (wole nie myśleć ile to trwało, ze 3 godziny...), w korytarzu prowadzącym do windy zaczęło się robić wesoło, Kić odzyskała normalną wielkość, a że akustyka tam jest super, zaczęło się darcie pyska na pełen regulator
Sąsiedzi do dziś pamiętają tą operetkę
Wróciliśmy do domu, rozpięłam Kić a ona z wielkim fochem i wyrazem pysia "ale się Ciebie głupie żarty trzymają", zniknęła na ukochanym parapecie przy kaloryferze

BOSKA historyja

Przypomina mi moje spacery z poprzednim kotem rodziców, Felkiem. Obecnie też mają taką zadeklarowaną domatorkę - jej brat Warkot radośnie wpełza pod wszelkie krzaczory i eksploruje każdy kwiatek, a biedna Werwa wtula się w transporter i czeka końca tego koszmaru
