Płomyczka nie ma już z nami.

Przespał tą noc spokojnie, zwinięty w kłębuszek obok mnie na poduszce. Na 9 pojechaliśmy do lekarza, nadal nie dało mu się pobrać krwi, więc miał podłączoną kroplówkę, żeby podnieść ciśnienie i różne leki wzmacniające. Zaczęła mu spadać temperatura, więc został położony na elektrycznej poduszce i przykryty kocem. Rozważaliśmy transfuzję i zastanawialiśmy się co jeszcze można zrobić. Wtedy Płomyczek zaczął wymiotować krwią, płytko i szybko oddychać. Został osłuchany i weterynarz stwierdził, że niestety nadszedł czas żeby go uśpić, bo za chwilę zacznie nam się dusić.
No i odszedł, tak cichutko i spokojnie jak do mnie przyszedł.
Nigdy jeszcze nie byłam przy usypianiu żadnego zwierzaka, bałam się konwulsji i tym podobnych rzeczy. A Płomyczek miał głowę na mojej dłoni i poczułam po prostu, że przestał oddychać.
Był u mnie zaledwie 12 dni, ale już go pokochałam. Cieszę się, że udało nam się dotrzeć to weta i w taki najłagodniejszy sposób zakończyć jego życie, że nie umarł dusząc się w nocy, kiedy byłam sama.