Też wałkowałam temat dokocenia i też istotne było pytanie: kogo chcę uszczęśliwić?
Chciałam rezydentkę i po części siebie. Zawsze lubiłam gromadę kotów i las ogonów, ale na tamten moment odradzono mi nowego domownika i bardzo słusznie. Kawalerka+rezydentka z problemami "B"+nowy kot= nienajlepszy pomysł.
Ale życie bywa przewrotne i chciał-nie chciał, nowy kot sam mi wlazł w ręce- taki nowy rodzaj gratisu do mieszkania...
Panika totalna, bo nowe mieszkanie, rezydentka z ledwo co zaleczonym problemem i nowy kot na swoim terenie.
Mieszanka iście wybuchowa. Dokocenie przeżyliśmy (chyba). Trwało jedną dobę. Moja miała gdzieś, że jest na nowym z obcym kotem. Z nastawionym ogonem zwiedziła mieszkanie, a potem obsyczała intruza. Zmniejszanie dystansu zajęło im kilka godzin. Wszystko w pośpiechu, więc nie było czasu na zabiegi rozdzielnicze, zapachowe itd. Wszystko poszło na żywioł, ale tak właściwie nie jestem pewna, czy nie powinnam wtedy bardziej się do tego przyłożyć
Miłości jak z obrazka nie ma. Każdy ma swój kawałek mieszkania, komitywa jest "pływająca"- od muchy, do muchy i jedzenia.
A ja mam wrażenie, że zaczyna narastać konflikt i stąd znowu wróciły problemy "B" z sikaniem na czele.
Agresji jako takiej nie widzę, bo od początku jej nie było, jedyne, co, to pokazanie kto tu rządzi. Często też jest tak, że Lucyfer gania za moją, grucha do niej, chce się bawić, ale w efekcie jest pranie futra, bo on jest od niej 2 razy cięższy i nawet jak ją przewróci z zamiarem zabawy, to jest alarm na cały blok. Dziwi mnie to, bo przez długi czas, wszelkie problemy rezydentki zniknęły i byłam pewna, że dokocenie zdziałało cuda. Teraz niestety mam mętlik w głowie.
Tak właściwie, to chyba nie da się jednoznacznie określić/założyć, czy dokocenie jest właściwe. Przynajmniej w moim wypadku, bo wszystko zmienia sie jak w kalejdoskopie.