Przyszła koza do woza, smętna mina i poza...
Tiaa, wszędzie jestem, ale nigdzie mnie nie ma.
Mam taki kocioł, że nie ogarniam.
Ale z dobrych wieści- jutro, najdalej w czwartek jedziemy już definitywnie do weta

Kotinuś, jak możesz to bym była wdzięczna. Kanapy wszak nie odratuję, ale wiem, że leczenie trochę potrwa.
I w sumie, to tak się boczę na te specyfiki różne, ale Kokota może wykończyć kanapę zanim ją zutylizuję, ale jak pozbędę się kanapy, to może znaleźć inne miejsce. Lepiej będzie jednak mieć coś w pogotowiu, bo przecież całego domu nie wyrzucę :/
Zastanawia mnie też jedna rzecz, odnośnie wizyty.
Lepiej będzie pójść, przedstawić sikajkę i poczekać, co lekarz zaleci, czy jechać od razu z nastawieniem na konkretne badania "na wejście"? Bo z tym drugim wiąże się to, że musiałabym ją przed, 8h przegłodzić, a jak ją to i Lucyfera. Nie wiem jak to rozpracować w razie co. Chyba, że dać rano zamiast suchego puszkę obu, a potem dokarmić na osobności Lucyfera?
Kurka, taka niby zorganizowana jestem i mam plan działania, a jak przychodzi, co do czego, to totalny zanik rozsądku i pomysłu
