Wróciłam sobie wczoraj
dodom...
Mieszkanie wyglądało jak po przejściu huraganu. Szafka z kocim żarciem otwarta na oścież, wszędzie wala się wszystko. W strzępach. Zniknęła sucha animonda, którą dostałam w darze - tak z pół kilo i sześć tacek integry diabetes kupionej na krechę dla Kocidy. Razem z większością opakowań
I mega biegunka wszędzie. I tak całą noc. Nie zdążałam wybiegać z matołkiem. Rozpylał szczodrze po ścianach, meblach, podłodze...
Gdzie mu się to wszystko mieści, zastanawiałam się głupawo. Rano w kuchni patrzę - leży Misia na legowisku na puszce z psim. Szykuję leki, Misia leży, szykuję śniadanie Misia leży, oczami przewraca. W dotyku normalna, troszkę cieplejsza może. Rozstawiam miski, Misia leży...
Postawiłam Misię - je... ufff, ale łapki na podłodze nie stawia. A nic się nie działo takiego w nocy (poza Soserem).
Jesteśmy już po wecie. Jazda z (tym) kundlem i kotem komunikacją miejską z trzema przesiadkami, to temat na małą komedię. Niekoniecznie romantyczną. Jakaś baba zrobiła mi awanturę, że mam zabrać psa (był w kagańcu), bo ją kiedyś pies przez kaganiec pogryzł. Chciałam zapytać, co mu robiła, że tak się zachował, ale machnęłam ręką.
Z czubkiem muszę jeszcze jutro, z małą ewentualnie też. Ma calici...
Poproszę jakiś inny zestaw pytań...