» Wto paź 15, 2013 6:54
Re: (12-4) łap i 4 kopyta II: odpoczywaj, Staruszku, za TM [
Musieliśmy mu pomóc w odejściu, ale on już wiedział i chciał. Gdybyśmy mu nie pomogli, to i tak w ciągu góra tygodnia lub dwóch jego organizm zagłodziłby się na śmierć. Z ok. 6-kilogramowego papuśnego kociszcza zrobił się niespełna 3-kilowy cień kota (okazało się, że domowa waga była nadto optymistyczna, ta u wetki pokazała… 2,8 kg, a przecież jeszcze nieco ponad 2 tygodnie temu ważył 3,7 i wydawało się, że idzie ku lepszemu).
Myślimy, że czekał z odejściem na przyjazd mojego męża. Był z nami ponad 13 lat, niemal od początku tego związku (zaczęliśmy być razem w kwietniu 2000, a jego wzięliśmy w maju lub czerwcu) — nasz pierwszy wspólny zwierzak, pierwszy kot mojego męża.
Tuż przed wyjściem siedzieliśmy z nim (on na swoim ulubionym kocu), ja go obejmowałam i głaskałam. T. i ja płakaliśmy. A on… mruczał. Przepięknie, jak tylko on umiał (obie kocice mruczą ślicznie, ale zwyczajnie, a on mruczał zawsze jak traktor), ale słychać było, że nawet to go już męczy. Chociaż nawet wtedy próbował nas rozbawić — przeprowadził ostatni markowany gwałt na mojej ręce (jak chyba nawet już tu wspominałam, miał coś takiego, że niekiedy usiłował gwałcić moją rękę, mimo że mając około roku, został wykastrowany, a na kotki nigdy nie reagował, nawet gdy miał „pod łapą” kocicę w rui). Zrobiliśmy ostatnie zdjęcia. Potem wzięłam go na ręce (nie chciałam, żeby jechał w torbie), T. go okrył jego ulubionym kocem, i tak pojechaliśmy do wetki. Stary nigdy nie lubił trzymania na rękach, a teraz — mimo że jeszcze miał dość siły — w ogóle nie protestował. A gdy czekaliśmy pod gabinetem wetki, to on… znów zaczął mruczeć (chociaż nigdy wcześniej nie mruczał trzymany na rękach ani poza domem). W gabinecie podłożyliśmy mu ten koc. Warknął przy pierwszym zastrzyku, tym ogłupiającym, bo to domięśniowy, ale po chwili się położył. Miał lekki odruch wymiotny, ale mimo że jeszcze odrobinę w dzień zjadł, to poleciało tylko trochę śliny. Przy drugim zastrzyku już nawet nie drgnął, mimo że de facto był i drugi (w żyłę, ale żyły miał zbyt zapadnięte), i trzeci (w serce). Nie było żadnych konwulsji ani ostatniego gwałtownego oddechu, przed którymi ostrzegała wetka. Wydaje mi się, że już ten pierwszy zastrzyk był wystarczający, morbital to była tylko formalność. Po wszystkim pomogłam naszej wetce włożyć stygnące ciałko do worka. Nie chcieliśmy go zabierać — odszedł wieczorem, musielibyśmy albo kopać gdzieś po nocy, albo niepotrzebnie przedłużać swój ból, trzymając go gdzieś do rana. Zresztą nie mamy swojego kawałka ziemi, a w lesie mogłyby go odkopać dzikie zwierzęta.
Jego ciało się nie broniło, bo duch już był w pełni gotowy. Dał nam czas na zrozumienie, że odejdzie, pozwolił na wprowadzenie nowego kota, wycofał się z życia stada, poczekał na urlop T., dał znać dziewczynom, że to już jego czas i… odszedł. Odszedł w swoim stylu — godnie i spokojnie. A jeśli jest coś po tamtej stronie, to teraz pewnie robi to, co zawsze uwielbiał, czyli wygrzewa się w promieniach słońca, wystawiając do nich swój znów okrągły, puchaty, mięciutki brzuszek.