Heh...
Człowiek NIE POWINIEN mieć takich pomysłów coby jeździć na tzw "wakacje".
Jedzie się z duszą na ramieniu bo czy ktokolwiek inny , oprócz Kotkinsa potrafi się zająć należycie persiętami?
Czy ktoś utuli płaczącego Lalisława, wyczesze należycie Amkę (której wygoliłam brzuszek , paszki i podogonie żeby czeszącym było łatwiej), przytuli ukochaną Fio i nakarmi jak trzeba Leosia?
Tylko jamnik sobie poradzi , choć przecież nikt poza mną nie pozwala mu spać w łóżku...
I nic to ,że do kotów przyjeżdżały będą tym razem dwie kociary wielkiego serca- Cairo i Ewissko, że MK się zobowiązał...
Serce pęka za każdym razem tak samo!
No i mnie pokarało: ponieważ myłam fontannę lekko się spóźniliśmy na lotnisko. Niegroźnie.
Ponieważ się spóźniliśmy a lotnisko przebudowano nie zauważyliśmy miejsca odprawy bagażu.
Poszliśmy jak te osły z bagażem do odprawy "security" i zaraz pozbyłam się lakieru do włosów, kremów z filtrami oraz szamponu. Co dziwne nikt nie zauważył DWÓCH nożyków małżowych , scyzoryka oraz kompletu do manicure.
Widać częściej występują terroryści szampnowi, niż nożowi...
Polecielim.
W miejscu przesiadki- Mediolanie- nie mogłam się dodzwonić do MK, któremu chciałam wydać ostatnie dyrektywy i nakazy.
Zdziwiona z lekka wykonałam telefon do mamy czyli kotkinsowej babci.
Ta poinformowała mnie ,iż MK mocno pachnący udał się tuż po moim wyjściu w nieznanym kierunku, informując ,że "śpi u taty". Mój ex- mąż mieszka w centrum i łatwiej tam MK wrócić po imprezie , niż do domu pod Poznaniem.
Zdjęła nie słuszna furia matczyna: skubaniec nie dość ,że słowem nie wspomniał o całonocnej zapewne balandze na którą wybiera się w dniu naszego wyjazdu, to jeszcze pozostawia koty bez opieki w pierwszym dniu naszej nieobecności, mimo ,że to on i tylko on wie jak karmić, sprzątać itp. Że o nauce nie wspomnę (ale wszak "nauka albo zdrowie-wybór należy do ciebie...")
Z Mediolanu lecieliśmy dalej i dłużej.
Po wylądowaniu (była północ) i kolejnych głuchych telefonach do MK, zadzwoniłam do ex-a , który zdziwiony wielce o żadnym spaniu MK u siebie nie słysząc nieco się wkurzył.
Wszczął poszukiwania i po niedługim czasie zlokalizował imprezę.
Oboje napisaliśmy po sms-ie i teraz czekamy.
Koty obrobiła babcia.
Bardzo zła, bo z racji remontu w swoim mieszkaniu nie miała na to czasu ani ochoty...
My w tym czasie pokłóciliśmy się w wypożyczalni samochodów ("albo zapłacicie 100 euro za DOBROWOLNE ubezpieczenie albo zablokujemy na waszej karcie 1300 euro (ok 5 tys zł!) na ewentualne koszty uszkodzeń, oczywiście zwrócimy jeśli będziecie jeździli beszkodowo..."- a zapłaciliśmy już za wynajem samochodu CAŁĄ kwotę i zostać miały TYLKO koszty paliwa!!), wypożyczyliśmy ów samochód (płacąc 100 euro...) i ruszyliśmy w Cypryjską noc.
Wiecie ,że tu się jeździ jak w Anglii?
Znaczy kierownica jest odwrotnie.
Na szczęście wzięliśmy automat, bo nie dość ,że jeździ się pod prąd, to jeszcze machanie wajchą od biegów drugą ręką...
I tu następna niespodzianka: ani nasza nawigacja , ani żadna inna znana nam NIE POSIADA MAP CYPRU!!!
Otóż Cypr grecki jest w stałym konflikcie z tureckim.
Zawsze grozi im wojna, więc żeby nie informować przeciwnika o sieci dróg na swoim terenie- nie wydaje się map innych, niż papierowe.
Jak widać satelity szpiegowskie przeciwnej strony są tak głupie ,że NIE WIDZĄ dróg po tej stronie....nie ma co komentować, zjawisko jest doprawdy BOSKIE.
Tak więc wjechaliśmy do Pafos, sennego i pustego w sobotni wieczór kierując się li tylko rozumem, przeczuciem oraz wydrukiem z netu opisu dojazdu do hotelu , który nam podał Booking Home.
Nazwy ulic na greckim Cyprze są na szczęście napisane zarówno cyrylicą , jak i alfabetem łacińskim...co zresztą niewiele pomaga , gdyż tutejsze nazwy składają się zwykle z kilku słów a każde słowo z co najmniej dziesięciu liter!!
Po godzinie krążenie uliczkami zrozumieliśmy ,że jesteśmy bez szans.
Już- już mieliśmy wynająć pokój w pierwszym lepszym hotelu, przespać się i rano poszukać naszego (już opłaconego!) hotelu, kiedy zauważyłam coś w rodzaju postoju taksówek z panem w budce zawiadującym interesem.
Stanęliśmy i pan - Grek około 70-tki, mówiący śliczną angielszczyzną , bez zębów (miał jeden na górze i ze trzy na dole), długowłosy i pijany w sztok- wytłumaczył nam punkt po punkcie JAK dojechać do hotelu.
Napisałam sobie to na kartce.
Podziękowałam (na pożegnanie usłyszałam "kocham cię kochanie moje!" od pana lekko chwiejącego się na krzesełku) i ruszyliśmy.
I wiecie- nie ma to jednak jak pijany Grek!
Punkt po punkcie , posługując się radami naszego nietrzeźwego przewodnika DOJECHALIŚMY!!!
Pan w recepcji zarykiwał się śmiechem z naszej mrożącej krew w żyłach opowieść: do hotelu Anna's jedzie się z lotniska dokąłdnie 15 minut PROSTĄ DROGĄ!!!!
Tylko trzeba to wiedzieć...
MK jak dotąd się nie ujawnił.
Rano wysłałam mu sms-a : "Masz przes***. Na całej linii i wyjątkowo MOCNO".
Ma.
Szlaban będzie trwał do końca życia.
Mama obrabia persięta i marudzi.
Wszyscy jedzą, Amelia zesikała się pod drzwiami na podkład.
Hotel Anna's wyjątkowo piękny- palmy, bananowce, śniadanie pod grapefriutowacami (pierwszy raz widzę...) , cytrynowce i granatowce (granatniki?!

) z dojrzewającymi owocami.
Urocza rodzina go prowadzi, są cudowni, uśmiechnieci i znają świetnie angielski.
Cisza, spokój, słońce, 27 stopni, piękny basen, widok na morze.
I tylko ja się denerwuję.
Jakbym wiedziała ,że persy są takie fajne to MK pozostałby w planach wirtualnych!!!
Obmyślam zemstę.
Będzie sroga.
Jakem Kotkins!!!!
I pozdro...dla wszystkich!
P.S. A rezyduje tu pewien tłusty rudzielec , ofukał już Małża na schodach, ale przyjął łaskawie nieco szyneczki z mojego talerza...
Koty widziałam same ładne, lśniące i nie chude.
I jednego psa łudząco podobnego do Diegulka (pamiętacie Diegusia? Psa mojego pasierba??)