» Czw paź 03, 2013 15:39
Re: Dokocę się - Kraków
Przestało być różowo. Zacznę może od początku.
W schronisku od razu powiedzieliśmy, że szukamy towarzysza do zabawy z 5 miesięcznym, żywiołowym i raczej kociolubnym kocurkiem. Pani, dosyć niemiła i nieco opryskliwa, nie pokazała nam małych kotów, objechała z powodu kastracji dopiero na listopad, a przecież dwóch wetów (w tym jeden schroniskowy) było tego samego zdania co do terminu. Stwierdziła, że w szpitaliku są około półroczne koteczki po sterylkach i taka będzie lepsza. Nie mieliśmy nic przeciwko. Jak weszliśmy, to wskazała na kotki na podłodze. Podeszłam do mojej szylki, jadła wtedy z miseczki - ja zaczęłam głaskać, ona miziać. Kobieta powiedziała, że jest milutka, zdrowa, na pewno będzie się chętnie bawić i ma około 7 miesięcy.
Jak czekaliśmy z nią w kolejce do weterynarza to niosąc jej kartę rzuciła, że jednak ma 2 lata.
A w gabinecie odkryto te brzydkie uszka. Jest tydzień po sterylce.
W osobnych pokojach mieszkały do wczoraj.
W niedzielę i poniedziałek widziały się, nosiliśmy zapachy, generalnie na pewną odległość od niej ignorancja, od niego 100% radości i sympatii.
Jak w wtorek Koszi wszedł do kotki, chodził dookoła - został pobity zanim zdążyłam go zabrać.
W środę rano było zetknięcie, nie zdążyłam zamknąć drzwi i się prześlizgnął I było straszne. Najpierw zasyczała, on zrobił jeden krok w pewnej odległości od niej, no i się rzuciła. Przygwoździła w rogu, wbiła pazury, dogniotła do ziemi i sycząc zaczynała go gryźć. On miaucząco wył, ale przeraźliwie. Były pod łóżkiem, nie sięgałam tam rękami, zanim zdjęłam materac to trochę minęło, i dopiero jak ją odepchnęłam to Koszi wypadł stamtąd i schował się w drugim pokoju.
Poszłam do weta, powiedziała, że takie izolowanie w pokojach dodatkowo buduje w nich napięcie, a jak się nie miziają to uszy są już na tyle ładne, że się nie pozarażają, a świerzbowca nie widać. Po powrocie postawiłam ją w transporterze na środku. Siedziała spokojnie, on starał się zaczepiać. Otworzyłam, ona poszła pod szafę z brzegu - lokalizuje się albo tam (ciepełko), albo na łóżku - a on zachęcał do zabawy. Nawet piłeczkę przyciągnął. A ona najpierw nic, a potem buczenie. Po ok. 30 minutach miała go dość, pogoniła brutalnie młodszego i schowała się za kanapą. Wcisnęłam jej tam jedzenie i wodę, zjadła i piła. Jak on jest w pokoju, ona siedzi schowana.
Nieciekawe jest to, że ona nie chce się bawić. Można ją godzinami czesać, przytulać i głaskać. Ale nie chce się bawić niczym ani z nami, ani sama. Nie chce jeść smakołyków, woli karmę. I wyraźnie nie życzy sobie żadnych interakcji z Koszim. A on jak mógł wołał ją zza drzwi, zaczepia, chciałby się przytulać. Nie jest zainteresowana, nie patrzy na niego, nie wącha ani nic. Tylko do nas się mizia, a jak on się zbliży to jest bity. A głupek czasem jeszcze wbiega do niej za kanapę i się przytula, po czym poczęstowany pazurami wybiega z piskiem. Wyraźnie się przed nim chowa. Stosuję rady z trudnego dokacania – niestety część odpada z powodów wymienionych powyżej.
Staramy się zrzucać to na adaptację, jej operację i zbytnią nachalność kociaka. W końcu to dopiero od niedzieli. On jest nieszczęśliwy, zaczął znów się gryźć po tylnych łapkach i drapać po głowie ( robił tam po zabraniu ze schroniska, potem przestał ). Mamy receptę na tabletki dla niej, ale nie wiem, czy ją szprycować chemią jak jedyne negatywne emocje przejawia, jak Koszi jest blisko. A tak to do rany przyłóż.
Szczerze pisząc - boję się, że zamiast celu, czyli towarzysza do zabaw, jakim chcieliśmy dokocić Kosziego, mamy piękną nakolankową kotkę. A jak skończy się tylko na tolerowaniu siebie nawzajem? A jak to typ jedynaczki? Nie o to chodziło…