Jesteśmy.

Wszyscy w komplecie.
Jak tylko nie jest gorzej przy tej
zarazie, to już jest dobrze.
Mała Aurorka dzielnie znosi kroplówki i podawanie leków, nawet trochę chrupek podjada od weekendu. Natychmiast po kroplówce biegnie do kuwety, co by wyrównać poziom płynów w organiźmie.

Wymioty były tylko jednego dnia, biegunki nie ma.
W sobotę przestałam ją zamykać w klatce. Przecisnęła się przez szczelinę dla myszy a nie dla kota, nie wiem jak, za to udało jej się przy tym wyciągnąć wenflon z łapy. Więc na sygnale gnałam, żeby zdążyć do lecznicy tuż przed godziną zamknięcia, na założenie nowego wenflonu.
Bardzo uważnie obserwuję całe towarzystwo w domu, oczywiście, najbardziej niepokoję się o małe kociaki. Mają wilcze apetyty, biegają, skaczą, wspinają się, przymilają i mruczą i oby nic się nie zmieniło.
Ale moje paranoje się rozwijają.

Wczoraj zobaczyłam wystającą sztywną łapę z legowiska. Beżowa łapa - mój Rudy.

Najpierw mnie strach wmurował w podłogę, potem doczłapałam do kota. Zanim zaczęłam rozpaczać, sprawdziłam co z resztą tej sztywnej łapy. A Rudy leniwie podniósł powiekę i spojrzeniem swoich błękitnych oczu wyraził politowanie. Głupia baba, budzi kota tylko dlatego, że łapkę wystawił...