Dzięki, dziewczyny, ale chyba już nic nie da się zrobić.
Zrobiliśmy chyba wszystko, co się dało... coś poszło źle, ale mogę tylko przypuszczać co, bo na początku wszystko szło dobrze.
Ale po kolei - wypuszczony ostatecznie z łazienki Trabant nauczył się korzystać z okienka praktycznie w dwa dni i korzystał swobodnie. Nie zdecydował się spać w naszym łóżku, wieczorami do późna codziennie oglądał telewizję na dole. Na jednym fotelu siedział Mosiek, na drugim Teżet, więc Trabant zajmował poręcz. Między pierwszą a drugą w nocy, jak już Teżet odebrał wszystkie esemesy i szedł na górę się położyć, Trabant wychodził na wycieczkę. Zazwyczaj był już na śniadaniu o piątej rano, raz wrócił później, dopiero jak Teżet wychodził koło dziewiątej. Oczywiście, trwało to zaledwie kilka dni... ale wydawało się, że kot ustalił sobie pewien rytuał i wszystko jest w porządku. Kiedy raz rano nie wrócił... byłam pewna, że wróci, po prostu tym razem poszedł pozwiedzać dalej, Mysza uprzedzała, że to kot wsiowy, szwędaczowy... jednak na wszelki wypadek wydrukowaliśmy i wywiesiliśmy ogłoszenia, a Teżet kilkakrotnie objechał kawał okolicy. Jednocześnie Celina uszkodziła sobie oko, i musieliśmy się zacząć szykować na wyjazd do Lublina na ślub i wesele. Fryzjer, sto litrów wina, sukienki i garnitury; instrukcje dla sąsiadów, łazienka na wszelki wypadek przygotowana na powrót kota marnotrawnego. Junior pojechał wcześniej, był za świadka na ślubie brata, dlatego musieliśmy skorzystać z uprzejmości sąsiadów, którzy zapewnili, że nie tylko wszystkim się zaopiekują, ale jakby ktoś do nas zadzwonił, to są gotowi jechać gdziekolwiek, by kota przechwycić i umieścić w łazience. Owszem, mieliśmy telefon, że Trabant był widziany na południe od nas, kilka przecznic dalej. Teżet oczywiście pojechał, jak tylko się urwał z pracy, ale nic. W sobotę rano oddaliśmy Celinę do szpitala, uznając, że sąsiedzi nie dadzą rady zakraplać jej kropli do oka co trzy godziny i wyjechaliśmy.
Wróciliśmy w niedzielę wieczorem, a poniedziałek miałam kolejny telefon. Zadzwoniła pani i powiedziała, że takiego kota jak na zdjęciu znalazła w swoim ogrodzie - martwego, i pochowała.
Adres, jaki podała trochę nas zaskoczył, bo to jest dosłownie przecznicę dalej, tylko, że dokładnie w odwrotnym kierunku, na północ. Jeśli obie dzwoniące panie faktycznie widziały Trabanta, kot musiał przechodzić obok naszego domu, a w każdym razie niedaleko. I teraz tak sobie myślę - może Trabant zajrzał, zobaczył sąsiada, człowieka mu obcego i postanowił ruszyć dalej, a serce wtedy odmówiło mu pomocy?
Wiecie, że zazwyczaj przedkładam dobro zwierząt nad dobro ludzi, ale ślub własnego syna niestety jest tym wyjątkiem od reguły. Musieliśmy, po prostu musieliśmy pojechać.
I nawet udało nam się stawić czoła sytuacji, udzielić błogosławieństwa, (...eru...

) bawić i cieszyć szczęściem dzieci.
Ale to wszystko nie jest tak, jak miało być.
Zwłaszcza, że zawsze zostaje taki cień niepewności, że to nie Trabant. Choć z drugiej strony, nigdy nie widzieliśmy rudego kota w okolicy.
Strasznie mi przykro.
Mam nadzieję, że chociaż przez te kilka dni kot był szczęśliwy, wędrując sobie po lesie.