Apdejtuję, tak dla potomności, bo minęło już prawie 4 miesiące.
Wycinaliśmy nowotwór trzy razy - po pierwszych dwóch zabiegach była bardzo szybka wznowa, niestety. Moje wetki i ten wet z Retiny spisali mi kota na straty po drugim zabiegu, który miał pod koniec lipca, więc tak siedzieliśmy i czekali aż przyjdzie czas go uśpić, i guz pod językiem rósł, a nam serca pękały. Na szczęście we wrześniu, jak już się pozbierałam po porodzie i poporodowych komplikacjach (synek musiał zostać 10 dni w szpitalu ze względu na infekcję) wybrałam się na konsultację do dra Orła, i ten powiedział, że wytnie. Niestety przed samym zabiegiem wyniki badania krwi były bardzo złe: mocznik przekroczony trzy raz (prawdopodobnie właśnie przez zbyt dużą ilość białka w diecie - za dużo mięcha mu dawałam), więc tydzień kot był na kroplówkach i jeszcze w tym abażurze na głowie, biedaczek, bo sobie wenflon wyjmował.
Cośmy przeszli, to nasze, codziennie woziłam kota do lecznicy na kroplówę (kot w transporterze na jedną rękę, bobas w foteliku w drugą), żal mi go było potwornie i nie wiedziałam czy jest sens w ogóle go tak katować, ale skoro już zaczęliśmy to trza skończyć, gorzej nie będzie.
Na dodatek kot, śmierdzący i obśliniony w tym kloszu na głowie, wprowadził się do łóżeczka, skąd nie miałam serca go wyganiać, no bo co w końcu, "pan kotek jest chory, to leży w łóżeczku"

.
ale kroplówki szybko pomogły, potem na drugi dzień zaraz dr Orzeł kotu nowotwór wyciął, i póki co odpukać już drugi miesiąc prawie zleciał i nie odrasta. Kot dobrze się czuje, widać, że żyć mu się jeszcze chce, a biegunki trzymamy pod kontrolą żarciem - trochę mięsa, niewiele, bo nerki, a poza tym saszetki nerkowe i intestinal oraz te animondy integra. Jest dobrze.
Ale bardzo, bardzo żałuję, że nie poszłam do Orła od razu.